„FANFIK“: Skrót Myślowy The Movie [RECENZJA]
Fanfik to polski film Netflixa, bazujący na pierwszym tomie książkowego cyklu Natalii Osińskiej, opowiadającego o odkrywaniu prawdziwego siebie. Jak wypadł nowy film LGBTQ+ znad Wisły? Oceniamy.
Fanfik to krótkie opowiadanie, przetwarzające światy postaci fikcyjnych lub realnych, tworzone przez fanów, publikowane w internecie – taki napis pojawia się na karcie tytułowej, po tym, jak poznajemy głównych bohaterów.
Tosia i Leon (świetni Alin Szewczyk i Jan Cięciara) wymiotują w tej samej szkolnej toalecie. Każde z innego powodu, ale momenty otwierające film Marty Karwowskiej wskazują, że główny duet nie do końca radzi sobie z otaczającą ich rzeczywistością. Po scenie w łazience bohaterowie uśmiechają się jeszcze do siebie na szkolnym korytarzu i… tak to się zaczyna. Takiego rodzaju meet cute i zagajenia relacji romantycznej już dawno nie widziałem w polskim kinie.
Od tego momentu historia wchodzi na szybszy bieg, a zdarzenia pędzą do przodu w zaskakującym tempie. Leon zagaduje Tosię na korytarzach, a ona marzy o nim, pisząc swój najnowszy fanfik o dwójce muzyków. Gdy chłopak zaprasza dziewczynę na imprezę, a ta przychodzi do jego domu przemoczona z powodu ulewy, otrzymujemy pierwszy punkt zwrotny tej historii. Tosia, wkładając suche ubrania Leona, nagle zaczyna czuć się pewniej, swobodniej i bardziej sobą. Myśli wręcz, że to pierwszy raz, gdy czuje się prawdziwie tym, kim powinna być. Kiedy wraca do domu, jest przekonana, że ten nowy strój lepiej oddaje jej osobowość i emocje, przez co dochodzi do wniosku, że… jest chłopakiem. Tak! Przełomowy moment opowieści inicjacyjnej i odkrywania własnej tożsamości płciowej zostaje tutaj wprowadzony w dość błahy i trywialny sposób, a wewnętrzna przemiana bohatera następuje dość nagle i nieoczekiwanie.
„Fanfik”: „Transpłciowość jest nudna”
Zmiana bohatera nie zachodzi w aurze skandalu czy głośnego tematu, który należy omówić, co w obecnym klimacie politycznym stanowi rzecz dość odważną. Przyjaciele i znajomi płynnie przechodzą do porządku dziennego z nową rzeczywistością bohatera, a ci, którzy mają z tym problem, szybko dostają kompaktową lekcję tolerancji i dydaktyczną przemowę o szanowaniu drugiego człowieka. Takie pokazanie sprawy jest zarówno plusem, jak i minusem filmu na bazie powieści Natalii Osińskiej. Plusem, bo normalizuje pewne zjawiska i pokazuje, że nie wszystko musi być skandalem. Minusem, bo transpłciowość nadal jest jednak ważnym tematem i wciąż warto pochylać się nad tego rodzaju historiami z wyczuciem i w odpowiedni sposób, a nie jedynie po łebkach odhaczając najważniejsze elementy drogi do zmian.
Z jednej strony imponuje tempo, w jakim znajomi akceptują i przyjmują informację o transpłciowości bohatera, z drugiej wydaje się, że można było te sceny poprowadzić pełniej i wiarygodniej, z całą gamą sprzecznych i skrajnych emocji. Teoretycznie ojciec ma problemy z dostosowaniem się do nowej sytuacji, ale tu też temat nie wybrzmiewa dramaturgicznie tak mocno, jakby mógł. Cały styl właśnie takiego podejścia scenarzystów: Marty Karwowskiej i Grzegorza Jaroszuka (ojca sukcesu doskonałego polskiego filmu Kebab i Horoskop) do jednego z głównych tematów dzieła zdaje się jednak zasadzać w jednej, dość kluczowej scenie. Gdy bohater mówi w klasie:
Transpłciowość jest nudna. Bo płeć jest nudna. To znaczy, może kogoś interesują etykietki, ale nas nie
jest to nieco cringe’owe i nie w pełni wiarygodne, a równocześnie wydaje się zawierać bardzo dobry i ważny przekaz – ludzie po prostu są ludźmi i każdy ma prawo do własnego szczęścia. Informacja ta wybrzmiewa jeszcze mocniej w dniu premiery, która nieprzypadkowo przypadła na 17 maja, czyli Międzynarodowy Dzień Przeciw Homofobii, Transfobii i Bifobii. Warto jednak podkreślić, że scena ta uwypukla też, dlaczego Fanfik znacząco skorzystałby na dłuższej formule, pozwalającej mocniej uwypuklić wszystkie niuanse sytuacji przedstawionej.
„Fanfik”: Polskie „Faking It”?
Wspomniana wyżej charakterystyka polskiego filmu przywodzi na myśl świetny amerykański serial komediowy produkcji MTV – emitowane w latach 2014–2016 Faking It. Była to seria młodzieżowa, pokazująca wizję szkoły średniej znanej z amerykańskich produkcji, w której rządziła odwrócona hierarchia popularności. W tym sensie, że liceum z serialu rządzone było przez geeków i członków mniejszości, a gwiazdy futbolu i cheerleaderki znajdowały się na dole „piramidy popularności”. Faking It było dzięki temu serialem przewrotnym i inteligentnym, który bardzo umiejętnie bawił się regułami rządzącymi filmami dla nastolatków, jednocześnie pozostając głupawym, lekkim i przyjemnym dziełem. Nienachalnie pokazującym rzeczywistość, jaką twórcy chcieliby widzieć. Podobnie ma się sprawa z Fanfikim, który w dość zbliżony sposób oferuje nam wyidealizowaną wizję prawdziwego świata.
Porównanie do amerykańskiego serialu jest też nieprzypadkowe. Fanfik w wielu momentach wyraźnie nawiązuje do rozwiązań kultury zachodu i w szczególności amerykańskich filmów dla nastolatków. Robi to jednak w sposób świadomy i umiejętny, czym znacząco poprawia odbiór. Pewna amerykańskość świata przedstawionego zostaje bowiem wyraźnie skomentowana z ekranu, przez co twórcy pokazują, że w pełni zdają sobie sprawę z tego, jak ich dzieło wygląda. Taka samoświadomość bywa czasem potrzebna, by rzeczy, które bez niej mogłyby drażnić, stały się bardziej strawne i zamierzone (tak, patrzę na Ciebie, #BringBackAlice).
„Fanfik”: recenzja. Na złamanie karku
Nie mogę pozbyć się wrażenie, że Fanfik zadziałałby dużo lepiej jako kilkuodcinkowy (mini)serial, w którym twórcy mocniej mogliby uwypuklić pewne niuanse i złożoność sytuacji przedstawionej. Powyższe zdanie dziwi nawet mnie – zwolennika skracania większości produkcji o jakieś dwadzieścia minut. Po prostu w obecnym kształcie Fanfik zwyczajnie gna na złamanie karku, a niektóre ważne sceny niemal „odhacza po łebkach” zamiast dać im się naturalnie i powolnie rozwinąć. Wygląda to, jak gdyby sam film był tytułowym fanfikiem i skupiał się na najważniejszych scenach, które mają rodzić najwięcej emocji, nie przejmując się naturalnym rozwojem historii i odpowiednim oddaniem niektórych ważnych momentów. Z tego powodu film Marty Karwowskiej wygląda, jak gdyby ktoś wyciął niektóre fragmenty opowieści i dał nam samo „mięso”, bez żadnych dodatków. Poszczególne sceny są dobre, fajne, ciekawie poprowadzone i całkiem wiarygodne. Sęk tkwi w tym, że momentami brakuje jakiegoś kleju, który zlepiłby je płynnie ze sobą. Problemem jest też samo tempo – wydarzenia tak bardzo gnają do przodu, a równocześnie dzieją się jak gdyby z doskoku, że trudno momentami nawet określić, ile w trakcie trwania filmu minęło czasu.
Wydaje się, że formuła miniserialu samoistnie by ten problem rozwiązała, co doskonale pokazuje przykład świetnego serialu Netflixa Special, opowiadającego o homoseksualnym chłopaku ze stwardnieniem rozsianym. Pierwszy sezon miał osiem części, które trwały razem nieco ponad dwie godziny, czyli obecny czas trwania przeciętnego filmu. Formuła serialu i posiadania krótkich odcinków umożliwiła jednak tej historii na bardzo ciekawy powiew świeżości i fabularne uzasadnienie pewnych przeskoków czasowych i braku niektórych elementów. Ich nieobecność była łatwiej przyswajalna i mniej zauważalna niż to, w jaki sposób sceny przechodzą między sobą w Fanfiku. (To zresztą kolejny przykład na to, że sposób opowiadania historii jest równie ważny, co sama opowieść).
„Fanfik”: Siła młodzieńczych serc
Największym plusem filmu Marty Karwowskiej jest jednak świetnie dobrana obsada. Alin Szewczyk, Jan Cięciara, Krzysztof Oleksyn, Ignacy Liss, Dobromir Dymecki i cała reszta bohaterów są bowiem niezwykle naturalni, wyraziści, a przede wszystkim posiadają ze sobą świetną, namacalną i prawdziwą chemię. Fakt, że mimo szybkiego tempa akcji przemiana postaw bohaterów wypada wiarygodnie, a my wierzymy tym postaciom i czujemy ich bolączki i rozterki, stanowi niezwykłe osiągnięcie uzdolnionej obsady i zasługuje na wszelkie pochwały. Wszystkie sceny między postaciami wypadają bowiem bardzo wiarygodnie, a reżyserka umiejętnie prowadzi historię miłosną i zmieniające się sympatie i antypatie bohaterów. Na osobną uwagę zasługuje fakt, że Fanfik to także film, który spędzi sen z powiek wszystkim polskim (i nie tylko) nietolerancyjnym prawakom. Nie dość, że dotyka tematu transpłciowości, to jeszcze włącza w to wyjątkowo ciekawy i zaskakujący trójkąt miłosny, który nieźle może zaskoczyć.
Młodzieńcza energia, zapowiedziana w tytule tej części recenzji, przejawia się nie tylko w doskonałej grze młodych aktorów, ale także dynamicznej i bardzo współczesnej ścieżce dźwiękowej, na której przewijają się wpadające w ucho, skoczne i ciekawe kawałki. Z głośników i słuchawek samych bohaterów w różnych momentach filmu przewijają się takie utwory, jak: AEIOU Seven Phoenix i Pham, Robię co mogę DJ BRK, Vito Bambino i Mięthy, Dzisiaj jeszcze tańczę grupy Wczasy czy Zakochałem się w twojej matce Zdechłego Osy. W filmie pojawiają się też dwie sceny imprez w domu, mające nie tylko oddawać radosny nastrój, ale także ukazać terapeutyczny wymiar słuchania muzyki. A choć są fajne i dobrze nakręcone, żadnej z nich nie udało się oddać szalonej energii, która biła z ekranu z absolutnie najlepszej sceny Hiacynta, czyli tej, w której wszyscy tańczą w rytm Chcę ci powiedzieć coś z repertuaru Maanamu.
„Fanfik”: Oceniamy polski film Netflixa
Fanfik nie zostanie wprawdzie polską Girl, czyli subtelnym dramatem o podobnym temacie, który zapewnił belgijskiemu reżyserowi Lukasowi Dhontowi nagrodę w Cannes, a także nominacje do Złotego Globu i Oscara. Muszę jednak przyznać, że dzieło Marty Karwowskiej ma serducho w dobrym miejscu i epatuje swoją własną, zaraźliwą, pozytywną energią, która bije przede wszystkim ze świetnie dobranych aktorów i ich namacalnej chemii. Całości brakuje wprawdzie paru elementów, by historia Tośka wybrzmiała w pełni swojego uroku, ale mimo wszystko polecam seans tego filmu. Szczerze liczę też na jego kontynuację, która wyciśnie z tematu jeszcze więcej. Biorąc pod uwagę, że oryginalna seria ma obecnie już trzy tomy, należy trzymać kciuki za taki obrót spraw. Także oglądajcie!
Wyświetl ten post na Instagramie