EVAN WSZECHMOGĄCY. Fajne kino familijne ze szczyptą moralizatorstwa
Strona techniczna filmu przedstawia się całkiem nieźle. Zdjęcia stoją na odpowiednim poziomie i budują właściwą atmosferę. Trzeba również napisać parę słów o efektach specjalnych. Do stworzenia większości z nich zaprzęgnięto komputery. I o ile część cyfrowych elementów nie przeszkadza i stapia się całkiem nieźle z prawdziwym otoczeniem, o tyle sceny z płynącą Arką nie robią już tak dobrego wrażenia. Po prostu widać sztuczność i sterylność wygenerowanej komputerowo łodzi. Można jednak przymknąć oko na tę drobną niedogodność i po prostu się tym nie przejmować. Bardzo ciekawie prezentuje się za to soundtrack – znajdziemy na nim zarówno muzykę ilustracyjną (skomponowaną przez Johna Debneya), jak i piosenki świetnie współgrające z obrazem. Pomimo wszystko jednak zupełnie nie widać włożonych w produkcję 175 milionów dolarów (taki budżet uczynił Evana wszechmogącego najdroższą komedią w historii kina). Nie ma tu bowiem spektakularnych scen (poza finałowym potopem) czy epickich bitew. W efekcie twórcy mogą się pożegnać z sukcesem kasowym, w USA film nawet nie zwrócił kosztów.
Kolejna sprawa, na którą pragnę zwrócić uwagę, to związek Evana z poprzednikiem. Wielu widzów spodziewa się klasycznego sequela i ci wyjdą z kina rozczarowani, bowiem obie produkcje łączy tylko bohater Steve’a Carella i postać Boga. Poza tym filmy różnią się w każdym aspekcie, należą nawet do innych gatunków – Bruce wszechmogący to komedia z silnym akcentem romantycznym, natomiast opisywany tytuł to obraz familijny z elementami fantastyki i humoru. Nie uświadczymy tu również błazenady w rodzaju tej, z której słynie Jim Carrey, ponieważ Carell prezentuje zupełnie inny styl komizmu. Dodatkowo, i to przy okazji największa zaleta Evana wszechmogącego , scenarzyści wycisnęli z historii całkiem sporo, czego nie dało się powiedzieć o pierwowzorze, gdzie (poza kilkoma gagami i scenami z Morganem Freemanem) autorzy skryptu rozmieniali się na drobne, wplatając w fabułę wątki romantyczne. Takowych na szczęście w kontynuacji nie znajdziemy. Dlatego też, mimo iż w pierwszej części znalazło się więcej żartów, druga odsłona cyklu wypada lepiej i nie pozostawia poczucia niedosytu – ale tylko wtedy, gdy nie spodziewasz się, Czytelniku, tradycyjnego sequela.
Podobne wpisy
Reasumując, Evan wszechmogący to dobra familijna produkcja z zabawnymi żartami i ciekawym (a co najważniejsze wykorzystanym) pomysłem. Pomimo kilku niedogodności, nielicznych mielizn scenariuszowych i momentami słabych efektów specjalnych, obraz ogląda się całkiem przyjemnie, a nawet niektóre sceny pozostają w pamięci na dłużej. Film Toma Shadyaca nie stanowi może konkurencji dla innych letnich superprodukcji w tym sezonie (a trzeba przyznać, że obrodziło wyjątkowo licznie potencjalnymi hitami; inna sprawa, iż mało który spełnił oczekiwania), ale pozostawia bardzo miłe wrażenia po seansie i pozwala na chwilę oderwać się od trosk dnia codziennego, a miejscami potrafi rozbawić. W zasadzie nie znajdziemy tu momentów nużących, warto więc zastanowić się nad wyprawą do kina. Jeśli tylko nie oczekujesz, Czytelniku, po filmie błazenady i żartów w stylu Jima Carreya, to raczej nie powinieneś się zawieść.
Tekst z archiwum film.org.pl (27.08.2007).