Connect with us

Recenzje

EVAN WSZECHMOGĄCY. Fajne kino familijne ze szczyptą moralizatorstwa

W FILMIE EVAN WSZECHMOGĄCY Steve Carell zmienia świat po boskim wezwaniu, ale czy uda mu się wyjść z politycznego labiryntu?

Published

on

W 2003 roku na ekrany kin wszedł Bruce wszechmogący, film z rewelacyjnym, aczkolwiek zupełnie niewykorzystanym pomysłem. Perypetie człowieka obdarzonego boską mocą stanowią pole do popisu dla scenarzysty – niestety, jedyne, na co zdobyli się Steve Koren, Mark O’Keefe i Steve Oedekerk, to kilkadziesiąt gagów solidnie doprawionych sosem komedii romantycznej. Nietypowej i całkiem niezłej, ale pozostawiającej uczucie niedosytu. Mimo tych braków, Bruce Wszechmogący odniósł ogromny sukces kasowy, więc należało spodziewać się sequela. I rzeczywiście, cztery lata po premierze oryginału szturm kin rozpoczyna Evan wszechmogący.

Advertisement

Znany z poprzednika dziennikarz Evan Baxter (Steve Carell) zostaje członkiem Kongresu USA. Zabiera więc rodzinę do nowo zakupionego domu w dzielnicy willowej. Pierwszy dzień w pracy to próby wpasowania się w nowe środowisko – Evan dostaje przestronny gabinet i stos papierów do przejrzenia. Wszystko wskazuje więc na to, że biurokratyczna machina wciągnie Baxtera i stanie się on kolejnym typowym politykiem. Pewnego wieczoru pod wpływem rodziny Evan prosi Najwyższego, by pomógł mu zmienić świat. Nie podejrzewa nawet, jak szybko jego życzenie się spełni – wkrótce bowiem Bóg (Morgan Freeman) nakazuje mu, podobnie jak kiedyś Noemu, zbudować Arkę. Kongresman, początkowo nieufny i sceptyczny wobec, zdawałoby się, szalonego pomysłu, przystępuje do spełnienia powierzonego mu zadania.

Główny bohater luźnego sequela Bruce’a wszechmogącego nie posiada żadnych nadludzkich umiejętności (wprawdzie zmianie ulega jego wygląd zewnętrzny, ale nie zyskuje dodatkowych mocy). Pozostaje zwykłym człowiekiem, który stoi przed niezwykłym zadaniem. Dzięki temu uniknięto tu powtórzenia błędów oryginału, gdzie zupełnie nie wykorzystano drzemiącego w pomyśle (i postaci Bruce’a) potencjału. Evan wszechmogący nie daje obietnicy, której potem nie dotrzymuje – wszystkie gagi opierają się w zasadzie na kolejnych metamorfozach głównego bohatera, jego początkowej niechęci wobec zaistniałej sytuacji oraz zmaganiach z całą resztą świata (w momencie zaakceptowania „rozkazu” Boga).

Advertisement

Dodatkowo znajdziemy w filmie szczyptę fantastyki oraz racjonalnie dozowanego moralizatorstwa, bez którego obecnie chyba żaden hollywoodzki blockbuster nie może się obejść. Ten mariaż wyszedł reżyserowi nad wyraz dobrze, a co więcej, tempo również utrzymuje się na przyzwoitym poziomie i obraz właściwie nie nuży. Nie można go jednak zakwalifikować wyłącznie jako komedii, ponieważ żartów (nota bene całkiem niezłych) jest po prostu za mało. Evan wszechmogący podpada bardziej pod kino familijne i powinien być rozpatrywany właśnie w tej kategorii. W innym przypadku widz srodze się zawiedzie, oczekując ultra śmiesznej historii.

Steve Carell, mimo ponad czterdziestki na karku, to wschodząca gwiazda komedii. Dotychczas wcielał się głównie w postaci drugoplanowe, ale od jakiegoś czasu zaczęto powierzać mu większe role. W przypadku opisywanej produkcji aktor miał trudne zadanie – właściwie cały film musiał dźwigać na swoich barkach. I wyszło mu to nad wyraz dobrze. Carell bezbłędnie przedstawił zwykłego człowieka zmagającego się z niecodziennym problemem. Jednak bezsprzecznie najlepszą rolę w Evanie wszechmogącym (i w oryginale również) kreuje Morgan Freeman. Czarnoskóry aktor świetnie oddał postać Boga, odtwarzając ją z godnością i dostojeństwem; ponadto z każdego wypowiadanego przez Najwyższego słowa bije dobroć i spokój.

Advertisement

Na jednym z for internetowych natknąłem się na opinię, w której ktoś wręcz wyraził nadzieję, iż Bóg zachowuje się tak jak Freeman. Z pozostałych odtwórców warto wspomnieć o Johnie Goodmanie. Niestety reżyser zupełnie nie wykorzystał drzemiącego w aktorze talentu komediowego. Goodman pojawia się tylko okazyjnie i w zasadzie nie dostał ani jednej zabawnej sceny. Ponadto w kadrze widz dostrzeże mnóstwo zwierząt, co dało szanse na zaprezentowanie kilku sztuczek typu małpa podająca głównemu bohaterowi napój.

Strona techniczna filmu przedstawia się całkiem nieźle. Zdjęcia stoją na odpowiednim poziomie i budują właściwą atmosferę. Trzeba również napisać parę słów o efektach specjalnych. Do stworzenia większości z nich zaprzęgnięto komputery. I o ile część cyfrowych elementów nie przeszkadza i stapia się całkiem nieźle z prawdziwym otoczeniem, o tyle sceny z płynącą Arką nie robią już tak dobrego wrażenia. Po prostu widać sztuczność i sterylność wygenerowanej komputerowo łodzi. Można jednak przymknąć oko na tę drobną niedogodność i po prostu się tym nie przejmować.

Advertisement

Bardzo ciekawie prezentuje się za to soundtrack – znajdziemy na nim zarówno muzykę ilustracyjną (skomponowaną przez Johna Debneya), jak i piosenki świetnie współgrające z obrazem. Pomimo wszystko jednak zupełnie nie widać włożonych w produkcję 175 milionów dolarów (taki budżet uczynił Evana wszechmogącego najdroższą komedią w historii kina). Nie ma tu bowiem spektakularnych scen (poza finałowym potopem) czy epickich bitew. W efekcie twórcy mogą się pożegnać z sukcesem kasowym, w USA film nawet nie zwrócił kosztów.

Kolejna sprawa, na którą pragnę zwrócić uwagę, to związek Evana z poprzednikiem. Wielu widzów spodziewa się klasycznego sequela i ci wyjdą z kina rozczarowani, bowiem obie produkcje łączy tylko bohater Steve’a Carella i postać Boga. Poza tym filmy różnią się w każdym aspekcie, należą nawet do innych gatunków – Bruce wszechmogący to komedia z silnym akcentem romantycznym, natomiast opisywany tytuł to obraz familijny z elementami fantastyki i humoru. Nie uświadczymy tu również błazenady w rodzaju tej, z której słynie Jim Carrey, ponieważ Carell prezentuje zupełnie inny styl komizmu.

Advertisement

Dodatkowo, i to przy okazji największa zaleta Evana wszechmogącego , scenarzyści wycisnęli z historii całkiem sporo, czego nie dało się powiedzieć o pierwowzorze, gdzie (poza kilkoma gagami i scenami z Morganem Freemanem) autorzy skryptu rozmieniali się na drobne, wplatając w fabułę wątki romantyczne. Takowych na szczęście w kontynuacji nie znajdziemy. Dlatego też, mimo iż w pierwszej części znalazło się więcej żartów, druga odsłona cyklu wypada lepiej i nie pozostawia poczucia niedosytu – ale tylko wtedy, gdy nie spodziewasz się, Czytelniku, tradycyjnego sequela.

Reasumując, Evan wszechmogący to dobra familijna produkcja z zabawnymi żartami i ciekawym (a co najważniejsze wykorzystanym) pomysłem. Pomimo kilku niedogodności, nielicznych mielizn scenariuszowych i momentami słabych efektów specjalnych, obraz ogląda się całkiem przyjemnie, a nawet niektóre sceny pozostają w pamięci na dłużej. Film Toma Shadyaca nie stanowi może konkurencji dla innych letnich superprodukcji w tym sezonie (a trzeba przyznać, że obrodziło wyjątkowo licznie potencjalnymi hitami; inna sprawa, iż mało który spełnił oczekiwania), ale pozostawia bardzo miłe wrażenia po seansie i pozwala na chwilę oderwać się od trosk dnia codziennego, a miejscami potrafi rozbawić.

Advertisement

W zasadzie nie znajdziemy tu momentów nużących, warto więc zastanowić się nad wyprawą do kina. Jeśli tylko nie oczekujesz, Czytelniku, po filmie błazenady i żartów w stylu Jima Carreya, to raczej nie powinieneś się zawieść.

Tekst z archiwum film.org.pl (27.08.2007).

Advertisement
Advertisement
Kliknij, żeby skomentować

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *