ESSENTIAL KILLING (2010)
Pustynny kanion. Helikopter. Korytarze jaskiń. Wybuch. Masa żołnierzy. A potem ciemność. Kolejni żołnierze. Wypytują, torturują, krzyczą, biją. Znów ciemność. I nagle paląca biel. Prawdziwe połacie śniegu skrywające nieprzeniknioną, nieprzyjazną krainę. I on. Uciekający, wystraszony, krwawiący przybysz, który zrobi wszystko, by przeżyć. Tylko czy ma jakiekolwiek szanse w starciu z naturą i z samym sobą?
O tym właśnie zdaje się opowiadać Jerzy Skolimowski w swoim najnowszym filmie. Nie o konflikcie w Iraku, co też uwypuklają wszelkie materiały promocyjne (i dzięki czemu zapewne tak wiele osób sypnęło groszem na tą produkcję). Nie jest to żadne political fiction ani rozprawa z wojną i ludzkim bestialstwem, choć zapewne wielu na to właśnie liczyło. Nie jest to też, wbrew pozorom, polska wersja Ściganego – choć obława w tym filmie de facto ma miejsce, to zostaje zepchnięta na dalszy plan, wręcz strywializowana. Wbrew nazwisku i twarzy pewnej francuskiej Muzy na plakacie, seksu, miłości i wielkiej, romantycznej przygody również tu nie znajdziemy; a i fani gore mogą tym razem zostać w domu, nawet pomimo kilku krwawszych ujęć. Dostajemy w zamian twórczy i fabularny minimalizm – zimną (nie tylko ze względu na porę roku), bezduszną niemal obserwację z góry przegranej jednostki, która postawiona została w sytuacji ekstremalnej. Wystarczająco ciekawe?
Podobne wpisy
Bo też i jest. Na tyle, że podobne historie wałkuje się w kinie dość często – ostatnio choćby w głośnym Into the Wild Seana Penna. Filmowi Skolimowskiego znacznie bliżej jednak do niemieckiej produkcji z początku dekady Jeniec: Tak daleko jak nogi poniosą, w której to tytułowy bohater ucieka z syberyjskiego obozu pracy i zdany jedynie na własne siły i umiejętności postanawia przedrzeć się przez cała tajgę, by wrócić do domu, do Niemiec. Mniej więcej ta sama odległość dzieli od domowych pieleszy bezimienną postać Vincenta Gallo – z tą różnicą, że on dotrzeć doń nie ma szans. Jest zresztą w filmie bardzo ciekawa i na swój sposób piękna scena, gdy on sam zdaje sobie z tego sprawę po raz pierwszy. Ale nie będę zapeszał…
Jest to z pewnością film, który podzieli publiczność – kino o dwóch twarzach. Tej pierwszej, emocjonalnej, która kontrastuje zwierzęcość (anty)bohatera ze stoickim spokojem otaczającej go przyrody, trudno jest się oprzeć. Niestety ta druga – czyli właściwie cała reszta – albo śmieszy, albo irytuje. Irytuje cały wątek pościgu i zachowanie „super wyszkolonych” żołnierzy. Irytuje finał i jakże zbędny wątek z jakże zbędną Seigner, która pojawia się na chwilę i ma tak absurdalną rolę, że jej angaż trudno logicznie wyjaśnić. W końcu irytują „widzenia” bohatera, które może i dodają nieco smaczku jego narastającemu zatraceniu, ale generalnie wyglądają ni to jak próba uzasadnienia jego czynów, ni jak chęć nadania całości metafizycznego klimatu.
Śmieszy natomiast cały wątek Polski, po której to Gallo błądzi (a którą częściowo udaje Norwegia, co zresztą widać aż za bardzo) i Polaków, których na swej drodze spotyka. Zapewne obcokrajowcy docenią takie egzotyczne i dzięki temu chwytliwe zestawienie (acz poniekąd krzywdzące, bo chyba trudno było o bardziej wyświechtany wizerunek). Nam jednak zapewnia dobrą komedię, co ostro kłóci się z wymową filmu. Być może dlatego trudno mi ocenić tę pozycję tak zupełnie obiektywnie.
Nie zaprzeczam, że Skolimowski zrobił pod pewnymi względami film niezwykły, który magnetyzuje (acz duża w tym zasługa niesamowitego Gallo, który notabene nie wypowiada tu ani jednego słowa, a dzięki któremu ocena filmu skacze o oczko wyżej) i wciąga bez reszty. Z drugiej strony strasznie dużo tu przypadkowości, logiki jak na lekarstwo, a wszystko rujnuje niezamierzony (?) komizm sytuacyjny i trudno oprzeć się wrażeniu, że potencjał nie został w pełni wykorzystany. Na pewno nie jest to „największy światowy sukces polskiego kina”, jak wmawiają nam plakaty. Z pewnością warto jednak poświęcić mu chwilę.
Tekst z archiwum film.org.pl (2010).