ERAGON. Trochę tandety i hektolitry naiwności
Eragon gna do przodu, nie pozwala sobie na żaden niepotrzebny dialog i epatuje rażącymi uproszczeniami, jakby Fangmeier chciał przez to przekazać: “to mój reżyserski debiut; ja znam się tylko na wybuchach”.
Generalnie rzecz biorąc, najbardziej udanym fragmentem filmu jest początek… Porwana, jakby sklejana przez amatora czołówka pozostawia niesmak, jednak kilka minut z wiejskiego życia Eragona zapowiada się bardzo zgrabnie. Tak samo jak narodziny przeuroczego smoczka (żywcem wyjętego ze Skoku przez płot!). Jednak z momentem, gdy smoczek ów wznosi się w przestworza i zostaje trzaśnięty piorunem (dosłownie), co owocuje jego przemianą w przemądrzałą i opryskliwą smoczycę, tracimy wszelkie złudzenia. W chwili wejścia na ścieżkę przygody Eragon traci resztki bezpretensjonalności. Nawet sympatia do smoczątka imieniem Saphira zamienia się w niechęć. Wraz z Eragonem (Ed Speelers) i Bromem (Jeremy Irons) podążamy przez kolejne etapy “dorastania” głównego bohatera, bez skoków adrenaliny obserwując kolejne potyczki ze złym Imperium (a jakże), reprezentowanym przez paskudnego Durzę (Robert Carlyle) i mało apetycznych meneli zwących się urgalami (heh, ciekawe, dlaczego nie orkami?). Mam nadzieję, że nie zbulwersuję nikogo, stwierdzając prosto z mostu, że Paolini, pisząc swoją książkę, musiał w przerwach wałkować Nową Nadzieję. Są więc w Eragonie całe sekwencje wycięte z czwartego epizodu Gwiezdnej Sagi, takie jak chociażby uwięzienie księżniczki w prologu, śmierć wuja, pomoc z ręki kogoś, kto potem okazuje się ostatnim “dobrym” ze “starego pokolenia”; z ulgą stwierdzam jednak, że przy wszystkich cięciach dokonanych przez scenarzystę, skojarzenia te mogą nie być tak nachalne jak w książce (gdzie jest ich zdecydowanie więcej, dość wspomnieć Bardzo Istotną Scenę** w “Najstarszym”, która za jakiś czas wywoła niewątpliwe uśmiechy na twarzach lwiej części widzów, o ile “Eldest” w ogóle trafi na ekrany). Inna sprawa, że świat Alagaesii został przez to paskudnie zubożony.
Stylizowany na Władcę Pierścieni wstęp i opowieść o dawnych czasach, bez uwzględnienia elfów i całej historii Smoczych Jeźdźców, zamknięty w kilku topornych zdaniach, traci zupełnie klimat quasi-legendy. Dodająca smaczku przepowiednia czarownicy Angeli została na ekranie sprowadzona do kilku beznamiętnych, natychmiast wypadających z głowy słów. Eragon gna do przodu, nie pozwala sobie na żaden niepotrzebny dialog i epatuje rażącymi uproszczeniami, jakby Fangmeier chciał przez to przekazać: “to mój reżyserski debiut; ja znam się tylko na wybuchach”. Przez półtorej godziny widzowi towarzyszy poczucie pustki, ponieważ nie ma, nie ma tu niczego, na czym można by zawiesić wzrok. Na dodatek Eragon jest historią dziurawą jak ser szwajcarski, nielogicznym zlepkiem scen, ponieważ usunięto “niepotrzebne” (sic!) wątki, takie jak chociażby nauka magii (Eragon opanuje ją bez Broma). Wobec tego kilka scen zrozumiałych będzie tylko dla masochistów znających książkę…
A teraz o postaciach słów kilka. Niejaką nadzieję robiły nazwiska aktorów. Kogo tu nie mieliśmy: Jeremy Irons, John Malkovich, Robert Carlyle, Sienna Guillory, Gary Lewis, Djimon Hounsou, Rachel Weisz. Od czasu Harry’ego Pottera zaistniała bowiem w hollywoodzkim półświatku swoista moda na gromadne występowanie w familijnych filmidłach, być może więc i Malkovichowi, i Hounsou, i Lewisowi śniło się, że swoimi pięcioma minutami zabłyszczą tak, jak w Potterze dajmy na to Maggie Smith czy Jason Isaacs. Niestety, scenariusz pozwolił im tylko na wypowiedzenie jednego czy dwóch zdań, przy czym Malkovich gra z tak “groźną” manierą, że nawet trzy minuty jego występu to stanowczo za dużo. Najsympatyczniejszy w tym gronie wydaje się Jeremy Irons, podążający ścieżką wydeptaną przez Aleca Guinnessa w Nowej Nadziei. Jego Brom to silna i “stosunkowo” ciekawa postać, “w miarę” rozdarta wewnętrznie (wiem, wiem, że to dziwacznie brzmi, ale uwierzcie mi, tak jest). Irons emanuje mądrością i spokojem, których nie powstydziłby się książkowy Brom. Nieźle też poradził sobie z rolą Robert Carlyle, grający opętanego przez Zło Durzę – Cień, który zabić można tylko ciosem w serce. Genialnie ucharakteryzowany, jest odpychający i jednocześnie trochę żałosny, chociaż i tu nasuwa się jedno konkretne skojarzenie: Brad Dourif jako Grima we Władcy Pierścieni. O reszcie obsady można powiedzieć jedynie, że jest: Lewis i Hounsou przez 2-3 minuty, Joss Stone przez trzydzieści sekund, a Garrett Hedlund grający Murtagha, bodajże najbardziej złożoną postać z pierwowzoru, mówi raptem kilka zdań. Miło jest nacieszyć się wdziękiem Sienny Guillory, lecz, niestety, nawet eksponowany kilkakrotnie jej dekolt budzić może jedynie obrzydzenie (kto film zobaczy, wiedzieć będzie, w czym rzecz).
Podobne wpisy
Polskiemu widzowi nie będzie też dane posłuchać zmysłowego głosu Rachel Weisz: w fatalnie zrealizowanym dubbingu kwestie z nie byle jakim zadęciem zostały włożone w usta Joanny Brodzik, która czyni Saphirę jeszcze bardziej pretensjonalną i antypatyczną. Nawiasem mówiąc, sama wizualna kreacja smoczycy nie powala – wbrew zapowiedziom nie będziemy mieli do czynienia z kolejnym przełomem na płaszczyźnie efektów specjalnych, choć nie można odmówić twórcom pomysłowości – filmowa Saphira to ciekawe połączenie gada i ptaka. Brakuje jednak w niej serca – King Kong Petera Jacksona, mimo iż nie obdarzony telepatycznymi zdolnościami, jest o wiele bardziej ludzki. I tym oto sposobem “Ostatnia Smoczyca” przegrywa z “Ostatnim Smokiem”…