ERAGON. Trochę tandety i hektolitry naiwności
“Draumr kópa!”*
Bo to było tak… Był sobie kiedyś taki chłopiec, Christopher Paolini. Mieszkał w pięknym dalekim miejscu, bo aż w Montanie, miał wspaniałych rodziców i wspaniałą babcię, i bibliotekę pełną książek. Christopher, podobnie jak wiele innych dzieci na świecie, bardzo lubił opowieści o elfach, krasnoludach, smokach, czarnoksiężnikach i statkach odpływających ku zachodzącemu słońcu. A ponieważ, jak już wspomniałam, jego rodziciele byli bardzo rozsądnymi ludźmi, nigdy nie poszedł do więzienia eufemistycznie zwanego “szkołą” i ukończywszy w wieku lat piętnastu swoją edukację, doszedł do wniosku, że jeżeli nie wie, co robić teraz w życiu, to napisze książkę, oczywiście fantasy. Mówiąc krótko, postanowił zrobić to, za co zabrały się w krótkim czasie takie osobniki jak Amelia Atwater-Rhodes, Catherine Webb, Flavia Bujor czy też nasza (zapomniana już) Magda Michałowska.
Christopher miał jednak to szczęście, iż jego powieść, zatytułowana “Eragon” (nie “Aragorn” ani “Dragon”, tylko “Eragon”…) była ciut lepsza i ciut dojrzalsza od niedoszłych ofiar literackiej aborcji, które wygramoliły się spod piór pań wymienionych powyżej; zyskała także niezłą reklamę i… tak, tak, w wieku lat 19 Christopher nasz maleńki trafił na listę bestsellerów “The New York Timesa”. Sukces został osiągnięty, “Eragona” przetłumaczono na wiele języków. Paolini żwawo ruszył na podbój także i Polski, gdzie wspierany przez nasze chore przekonanie, w imię którego “uczony w domu” to samouk, który nie potrafi liczyć, jako “chłopak, który, mimo iż nie chodził do szkoły, napisał książkę”, stał się drugim po J. K. Rowling obowiązkowym autorem nie czytającego pokolenia przełomu wieków. Recenzenci oczywiście dorzucili swoje trzy grosze: Kamil Śmiałkowski na przykład miał ponoć napisać, iż “Christopher Paolini jest na najlepszej drodze, by stać się Aleksandrem Wielkim literatury” (cytat ów wydawnictwo Mag zamieściło obok cytatów z “Bravo” i “Popcornu”, tak nawiasem mówiąc). Kampania promocyjna ruszyła pełną parą.
Czekać na filmową adaptację “Eragona” nie trzeba było długo – pierwszy tom trylogii “Dziedzictwo” (sic!) ukazał się w roku 2002. Hop, mamy rok 2006 i oto na nasze ekrany wchodzi w blasku świateł interpretacja dokonana przez debiutującego na stołku reżyserskim Stefana Fangmeiera, przedtem pracującego przy efektach specjalnych na planach m.in. Terminatora 2, Jurassic Park oraz Pana i Władcy. Fox wydał na ową produkcję 100 milionów dolarów, a mimo to realizacja Najstarszego (Eldest), drugiej części trylogii, wciąż stoi pod znakiem zapytania. Druzgocące recenzje (12% na Rotten Tomatoes!) i bynajmniej nie zachwycający wynik kasowy (film się jeszcze nie zwrócił) mogą stanowić nie byle dylemat dla twórców, którzy zapewne liczyli na więcej. Weźmy jednak Eragona pod lupę. Czy rzeczywiście jest obrazem tak kiepskim, by nie zasługiwać na więcej świeżych pomidorów?
Podobne wpisy
Z ciężkim sercem donoszę, że jednak tak. Nie zrozumcie mnie źle – bardzo temu filmowi kibicowałam. Nie żebym spodziewała się dzieła wybitnego, nie, po prostu wyobrażałam sobie, że film będzie przynajmniej lepszy od książki. Z czystej złośliwości życzyłam mu, by był po prostu dobrym widowiskiem fantasy, takim sobie Władcą Pierścieni dla młodszych. Nie obiecywałam sobie zbyt wiele, ale próbując rozumować logicznie, dochodziłam do wniosku, że nawet sztuczny blockbuster, za którego odpowiadać będą fachowcy, w swoim gatunku okaże się lepszy niż mdła i przeraźliwie nudna historyjka nastolatka, “który nie wiedział, co robić w życiu, a kochał Tolkiena” (nota bene, ja też kocham Tolkiena, i nie ja jedyna. Czy coś z tego wynika?). Zawiodłam się. Eragon to ckliwa baśń, która usatysfakcjonuje niewielu widzów powyżej 12-13 lat.