Brakuje oddechu wielkiej przygody, epiki, ogromu obcego świata. Nawet rasy – elfowie i krasnoludy – zostały okrojone ze swojej tożsamości.
Na szczęście debiutant Ed Speleers nie jest drewnianą kukiełką i całkiem naturalnie kreuje Eragona – bohatera-idiotę, prostaka obdarzonego „gramem brawury i trzema gramami głupoty”, chociaż trudno mi określić, czy takie właśnie były zamiary twórców. Jednak w efekcie tytułowy „prawie Aragorn” jest całkiem sympatyczny, choć trzeba odmówić mu inteligencji. W swych wyborach i argumentach jest, jak to stwierdził mój kuzyn Filip, „jeszcze głupszy od Harry’ego Pottera, bo tamten to ma przynajmniej backup w postaci Hermiony”). Być może Eragon posiada szlachetne serce (ową szlachetność błękitnooki Speelers ma zresztą wyrytą na anielskim obliczu), ale brak wspomnianych „pleców” owocuje kilkoma wręcz oszałamiająco głupimi decyzjami, które poszerzają dziury logiczne w scenariuszu; za decyzje owe zostaje jednak bohater, jak to w bajkach bywa, wynagrodzony sowicie, i chociaż w pewnym momencie zanosi się na to, że Eragon spoważnieje, nic takiego miejsca nie ma i refleksja związana z przepowiedzianą przez Angelę śmiercią zostaje zepchnięta na plan n-ty. Pociecha jednak w tym, że sam Speleers wychodzi z tego obronną ręką.
Przewidywalna i prosta jak kij od szczotki fabuła rozwija się wśród pięknych krajobrazów Alagaesii, jednak i pod względem technicznym, o dziwo, film Fangmeiera rozczarowuje. Oto przez całą wędrówkę bohaterów odnosimy wrażenie, że nie ruszyliśmy się od rodzinnej wsi Eragona o więcej niż kilka stai: wciąż te same góry, doliny, łąki. Brakuje oddechu wielkiej przygody, epiki, ogromu obcego świata. Nawet rasy – elfowie i krasnoludy – zostały okrojone ze swojej tożsamości (ja osobiście, gdybym nie znała książki, nie wpadłabym na pomysł przypisania Aryi innej niż ludzka rasy). Trudno stawiać Paoliniemu zarzuty o oryginalność, gdyż świat przezeń wykreowany jest do bólu znajomy i pozbawiony zaskakujących elementów, jednak w filmie został on jeszcze bardziej uproszczony. Jakaś chata, jakaś rzeka, las, droga, miecze, magia. Oto filmowa Alagaesia. Twierdza złowrogiego Cienia? Popatrzmy: wysokie mury, wąski korytarz, mrrroczna atmosfera, dzieciaki na pewno się przestraszą. Podobno Jerzy Kawalerowicz nie widział przed kręceniem Quo Vadis Gladiatora – ale żeby Fangmeier nie znał Powrotu Króla i nigdy nie widział Cirith Ungol? W to akurat trudno mi uwierzyć.
Finałowa bitwa stanowi kiczowate przypieczętowanie tego nieświeżego produktu. Nie mamy co liczyć na emocje. Kilkuminutowa potyczka charakteryzuje się szybkimi cięciami montażowymi, absolutnym brakiem logiki i wszechobecnym chaosem. To nic, że bohater dopiero przed paroma dniami usłyszał o czymś takim jak magia. Ostrzegałam przed spojlerami i mam nadzieję, że nikt nie będzie miał mi za złe, kiedy napiszę, że jego ostateczne zwycięstwo nad Cieniem to kpina w żywe oczy. Książkę, owszem, napisał nastolatek, ale pod filmem podpisali się przecież ludzie z kompletem trzonowców. Więc…
Co zawiniło? Lenistwo twórców? Dlaczego Alagaesia jest tak nudna, tak brzydka, tak pospolita? Ile razy można oglądać te same klisze? Czy ktoś jeszcze wierzy, że lot na smoku może robić kolosalne wrażenie, póki żyją jeszcze wielbiciele Niekończącej się opowieści sprzed, bagatela, 22 lat? Gdzie tu dystans? Gdzie humor?
Mrrrok i powaga. Trochę tandety i hektolitry naiwności. Oto Eragon. Niech Moc… to znaczy: niech wasze miecze pozostaną ostre – „Se onr sverdar sitja hvass!”
* „Draumr kópa” – po paoliniowo-elfickiemu: „senna wizja”
** Bardzo Istotna Scena, w skrócie: BIS
(Recenzja dedykowana Karolowi).
Tekst z archiwum film.org.pl (28.12.2006).