EMILY W PARYŻU – SEZON 2. Porażka, którą pokochały miliony
Przyznam szczerze, że po wielkim zawodzie, jakim był sezon pierwszy, postanowiłam do dalszych losów Emily Cooper podejść z bardziej otwartą głową i z brakiem uprzedzeń. Przecież serial zrobiony przez Netlixa uwielbiają fani na całym świecie, więc któraś ze stron – prawdopodobnie ja – jest w błędzie. Może gdybym nie czepiała się stereotypów, niewłaściwego wykorzystania kultowych elementów ze świata mody do tworzenia dziwnych stylizacji – o czym wspomina w swoim filmie Luke Meagher (kanał YT – Haute le Mode) – jak i dziwnych miłosnych czworokątów, a skupiła się na wyidealizowanej wizji czystego Paryża, tytułowej bohaterce, która jawi się jako Mary Sue, oraz wcinaniu croissantów, bawiłabym się dużo lepiej. Czy zatem drugi sezon to udana kontynuacja?
Na pewno dzieje się więcej, jest dużo bardziej kolorowo, a i obiektów kobiecych westchnień także nie zabraknie. Jeśli ktoś oczekuje niezobowiązującej i dość infantylnej rozrywki na poziomie reprezentowanym od dobrej chwili przez większość Netflixowych produkcji, Emily w Paryżu będzie produktem idealnym. Jednak mimo dobrych chęci, nie byłam w stanie przebrnąć przez kolejne perypetie miłosne bohaterki. Jest ona wprawdzie młoda, ale to nie tłumaczy tak irracjonalnego zachowania. Zresztą to samo tyczy się jej obiektów westchnień, którzy nie mają wystarczających cojones, by zachowywać się jak prawdziwi mężczyźni, tylko wikłają się w dziwne relacje, co prowadzi do jeszcze większej katastrofy. I nie zrozumcie mnie źle. Naprawdę chciałam emocjonalnie zaangażować się w rozterki pomiędzy Emily, Gabrielem i pozostałymi mężczyznami, ale po prostu nie mogłam. Bo wiecie, dorosły facet potrafi zarządzać restauracją, wie, którą dziewczynę kocha, ale dalej trwa w nieszczęśliwym związku, bo ktoś może zostać zraniony. Choć przecież trwanie w takim układzie rani wszystkie strony, a nie tylko jedną. Nie wiem, może po prostu nie znam się na relacjach międzyludzkich.
Serial to także moda, o której nie jestem w stanie nic więcej powiedzieć, ponad to, co obejrzałam w Internecie. Widać, że kostiumolożki starały się, by wszystkie ubrania, aż krzyczały: „Paryż!”. Ale cały czas mam wrażenie, że jest to jedynie tandetna wersja tego, jak powinna wyglądać Amerykanka w Paryżu, która z założenia zna się na modzie, gdyż wydaje swoje ciężko zarobione pieniądze w sklepie Chanel. Nie rozumiem tego całego konceptu, który wydaje się tanim pomieszaniem z poplątaniem. Bo albo mamy Emily, która o modzie nie ma zielonego pojęcia, dlatego ubiera się w swoim stylu, który jej zdaniem najbardziej imituje francuskie podejście do mody, albo mamy laskę, która na modzie się zna, dlatego jej ubiory tym bardziej budzą moją konsternację. Brak jest konsekwencji w podejmowanych przez nią wyborach i nie mówię tylko o kwestii modowej.
Bardzo chciałam, aby po wszystkich przejściach z pierwszego sezonu bohaterka choć trochę dojrzała i zaczęła postrzegać świat trochę inaczej aniżeli przez pryzmat zagubionej dziewczyny w obcym mieście. W finałowych odcinkach pierwszej serii wcale już taka nie była. Niestety twórcy po raz kolejny serwują nam to samo podejście, tyle że w innej scenerii – tym razem pięknego Saint-Tropez. Martwi mnie, że z jednej strony wszystkie problemy, z którymi musi się mierzyć się, można rozwiązać praktycznie w pięć minut, a z drugiej, że twórcy autentycznie każą nam myśleć, iż sprawy sercowe to największy kłopot, z jakimi musi zmagać się współczesna kobieta. Nie zrozumcie mnie źle. Zdaję sobie sprawę, że tego typu motywy muszą pojawić się w tego typu serialu. Ale mamy tu do czynienia ze sztucznie stworzoną rzeczywistością, funkcjonującą w dziwnej bańce, gdzie błahe sprawy sercowe urastają do rangi problemu pokoju na świecie, a ważne elementy, jakim są: girl power, samorozwój i sukces zawodowy, schodzą na trzeci plan. A chyba główny zamysł serialu miał pokazywać przemianę Emily z typowej american girl w kobietę, która nie boi się żadnego wyzwania i jest w stanie sprostać wszelkim wymaganiom w świecie zdominowanym przez mężczyzn.
Ale choć produkcji daleko do wygrania Złotego Globu dla najlepszego serialu komediowego, to jednak trzeba przyznać, że twórcy nie ukrywają, że ich produkcja ma być czymś lekkim do obejrzenia przy obiedzie albo w trakcie przeglądania Facebooka na telefonie. To lekka produkcja, z pięknymi ubraniami, malowniczymi plenerami i fabułą, która nie wymaga wysilania szarych komórek. Nie jest to na pewno serial pokroju Brooklyn Nine-Nine, gdzie „poważne problemy” zostały ukryte pod płaszczykiem abstrakcyjnego humoru, ale lekka komedia przypominająca świąteczne produkcje Netflixa, gdzie dziewczyna szuka wielkiej miłości. To absolutnie nic zobowiązującego, jednak na dość solidnym poziomie. Nie można powiedzieć, że Emily w Paryżu pod względem realizacyjnym jest złym serialem, gdyż byłaby to nieprawda. Wydaje mi się, że szukanie na siłę obraźliwych stereotypów czy narzekanie, że produkcja mija się z rzeczywistością, nie sprawi, że widzowie nie będą chcieli oglądać seriali tego typu. Przeciętny widz nie dba o to. Ba, prawdopodobnie nigdy nie zobaczy stolicy Francji na żywo, jednak będzie miał poczucie, że na szklanym ekranie ogląda Paryż swoich marzeń, gdzie każdy sen może się spełnić.
Nie jest to najlepszy serial na świecie, jednak próbuję zrozumieć, dlaczego tak wielu osobom się podoba i dlaczego czekają one na kolejne przygody tytułowej bohaterki. Dla mnie produkcja, w której tak ważne elementy, jak rozwój osobisty czy krytyka społeczeństwa ery social mediów, zostały zepchnięta na dalszy plan i wyparte przez meganierealistyczny wątek romantyczny, nie jest zbytnio warta obejrzenia. Dlatego nie mogę polecić go z czystym sercem osobom, dla których liczy się konsekwencja w prezentowaniu świata przedstawionego, problemy, które magicznie nie znikają po rozmowie z przyjaciółką, oraz rozwój postaci, które nie kręcą się w kółko. Jeśli jednak podobał się Wam sezon pierwszy, pokochacie także drugi. Dla mnie jest to jednak porażka, którą da się w jakimś stopniu lubić, ale szybko się o niej zapomina.
Drugi sezon Emily w Paryżu nie różni się zbytnio od pierwszego, co z jednej strony jest zaletą, a z drugiej wadą. Mamy więc po raz kolejny zderzenie kultury europejskiej i amerykańskiej, co prowadzi do – w założeniu – komicznych elementów. Jednak w ogólnym rozrachunku wypada to słabo. Bardzo chciałabym lubić ten serial i móc szczerze go polecić ze względu na aktorstwo, fabułę itd., jednak mimo kilku pozytywów jest to specyficzny twór specjalnie dla osób, które same chciałyby przeżyć swój paryski sen. Produkcja jest jednak świadoma, że to właśnie to sprawiło, że serial pokochały miliony widzów (58 milionów osób), dlatego twórcy nie wysilają się na nic nowego i dalej podążają tą samą ścieżką. Myślę, że część widzów będzie ucieszona z dalszych losów Emily, jednak jeśli oczekujecie czegoś więcej niż taniego romansidła wśród pięknych widoków, lepiej omijajcie serial szerokim łukiem.