search
REKLAMA
Archiwum

ELIZABETH: ZŁOTY WIEK. Z historią na bakier

Darek Kuźma

22 lutego 2018

REKLAMA

Elżbieta I nawet bez angielskiego tronu była bardzo złożoną postacią historyczną, choć oczywiście to właśnie monarchia taką osobowością ją uczyniła i była głównym katalizatorem wszystkich problemów, którym królowa musiała stawić czoła. Elżbieta łatwo nie miała, zarówno jako kobieta, jak i jako monarchini jednej z europejskich potęg. Skąd więc ten cytat z Wikipedii, stanowiący jedynie skrótowy wstęp do prawdziwego opisu życia Elżbiety I Tudor? Stąd, że w najnowszym filmie opowiadającym o jej życiu właśnie taki niekompletny jej obraz został przedstawiony – powierzchowny i wypaczony, obraz, w którym podstawowe informacje o jej życiu stanowią jedynie pretekst do stworzenia dziwnego połączenia filmu historycznego z melodramatem i romansidłem. Reszta tego, co Elizabeth: Złoty wiek proponuje widzowi, jest zlepkiem faktów, mitów i kreatywności twórców, funkcjonującym zgodnie z ich wizją, a nie naszkicowanym przez historię.

Podobnie zresztą jak w pierwszym filmie o Elżbiecie I, nakręconym prawie dekadę wcześniej przez Shekhara Kapura, również reżysera sequela. Nie ma w tym w sumie nic złego, filmy historyczne przeważnie są lekko “upiększane” przez twórców poprzez modyfikację i interpretację faktów na rzecz formy oraz przesłania, jakie film niesie. Tyle tylko, że w Elizabeth służyło to jakiemuś celowi: nadaniu dramatyzmu i tragizmu biografii królowej, podniesieniu rangi pewnych wydarzeń, aby uwydatnić siłę charakteru Elżbiety, aby ukazać jej drogę ku miejscu w historii. Pomijając już fakt, że tego “upiększania” było zdecydowanie mniej. Elizabeth nie oferowała całkowitej prawdy historycznej, ale wielowymiarowy dramat z dodatkami polityki i romansu, a reżyser zręcznie manipulował poszczególnymi wątkami i historycznym wydźwiękiem. Obraz Kapura doceniono również dlatego, że został zrobiony z godnością i majestatem godnym królowej. A to się nieczęsto zdarza. Kapurowi nie wiodło się później, nakręcił tylko jeden obraz – średniej jakości Cenę honoru (ang. “The Four Feathers”), jednakże w jakiś sposób udało mu się przekonać producentów, że jest w stanie powtórzyć kasowy i artystyczny sukces filmu, który uczynił go sławnym.

Niestety, nie udało się, to nie jest już ta Elżbieta I, która fascynowała dekadę temu, choć aktorka odtwarzająca jej rolę się przecież nie zmieniła. Elżbieta I Tudor A.D. 2007 (bo film premierę miał w październiku) jest cieniem swojej młodszej wersji, i to nie tylko ze względu na tym razem rażące nieścisłości historyczne, lecz przede wszystkim przez całkowicie chybioną charakterystykę jej osoby, która została rozpisana płytko, naiwnie i rodem z powieści Danielle Steel. I nawet tak dobra aktorka jak Cate Blanchett nie jest w stanie nic zrobić, by dodać choć trochę kolorytu granej przez siebie postaci. Królowa-Dziewica przeszła kuriozalną metamorfozę – ze skomplikowanej, acz pewnej siebie młodej kobiety przeistoczyła się w dzierlatkę w średnim wieku, która miast trzymać rękę na pulsie, jest rozchwiana emocjonalnie i przez pół filmu miota się pomiędzy powinnością dla Anglii a niespodziewanym uczuciem, które swoją drogą jest na tyle niespodziewane, że niewiarygodne i, co tu dużo pisać – mdłe.

O tyle jest to dziwne, że scenariusz współtworzył Michael Hirst, autor skryptu do części pierwszej oraz twórca i scenarzysta zbierającego duże brawa serialu Dynastia Tudorów. Wiedzy o temacie więc odmówić mu nie można, tak jak i talentu jego partnerowi, Williamowi Nicholsonowi, który w swoim życiu popełnił m.in. skrypty do Gladiatora oraz Cienistej doliny. Nie można również odmówić potencjału samej opowieści, która stanowi kanwę filmowej fabuły. Historia sama stworzyła idealny scenariusz filmowy: Walter Raleigh przywłaszczający ziemie Nowego Świata w imię swojej królowej, zaogniające się stosunki w Europie, Maria Stuart spiskująca w Szkocji, wreszcie wojna Anglii z Hiszpanią i jej przerażająco wymowny efekt w postaci niesamowitej potęgi Armady, a to tylko te najważniejsze wydarzenia. Jednakże to wszystko, co prawdziwa historia zaoferowała, scenarzyści przerobili na mielone i zamiast doprawić, przesolili. Jest więc tu przede wszystkim melodramat i romans. Pisząc “przede wszystkim” mam na myśli w zasadzie dominację nad innymi stronami filmu. Poczynania Elżbiety śledzimy poprzez pryzmat związku, który wszyscy chcą jej na siłę narzucić, a później z perspektywy miłostki, uczucia, które żywi do… Waltera Raleigh, awanturnika, który prosząc o pieniądze na kolejną wyprawę, odkrywa przed nią niezbadane możliwości, jakie kryje ze sobą Nowy Świat.

Nie widać tego tytułowego Złotego Wieku w filmie Kapura, nie widać potęgi, którą Anglia się ponownie powoli stawała. Brak Elizabeth: Złoty wiek filmowej duszy, a cała stylizacja na epokę, wszystkie kostiumy, dekoracje i wymyślne fryzury są jedynie efektownym dodatkiem do jakże nieszczęśliwego i nieodwzajemnionego romansu Elżbiety i jej uczuciowych rozterek. Dochodzi nawet do tego, że miejscami film zahacza o złożoność latynoamerykańskiej telenoweli i zbyt często razi pseudo-szekspirowską tragedią. Kapur skupia się przede wszystkim na melodramatycznym wątku swojego filmu, ignorując całą resztę. Walsingham jest nijaki, każdy aktor mógłby zagrać tę rolę, szkoda tylko talentu Rusha na takie coś, hiszpański król Filip II wychodzi na niekompetentnego nieudacznika, Raleigh jest postacią wręcz karykaturalną (a przecież Clive Owen tak pięknie pasuje do tej roli!), a legendarny Francis Drake… Drake’a w ogóle nie ma!

W rezultacie wychodzi niestrawna papka, nużąca, rażąca swoją drętwotą i… niestety – nudna. Żadne kostiumy, scenografia czy nawet muzyka (swoją drogą, Armstrong przeszarżował z ilustracją muzyczną…) nie pomogły tym razem Elżbiecie, bo stanowią jedynie statyczne tło, błyskotkę dla oka, która nie ma żadnego łącznika z tym, co się dzieje na ekranie. Jedynym tak naprawdę elementem filmu, który zasługuje na jakąkolwiek pochwałę, jest starcie angielskich statków z hiszpańską Armadą. I choć tu również nie ustrzeżono się wpadek, a całości brakuje trochę rozmachu, to ten kawałek filmu zdecydowanie wybija się ponad miernotę reszty, a scena, kiedy królowa patrzy ze wzgórza na ocean pożogi, okalający flotylle obu mocarstw, jest przejmująco piękna w swojej szacie graficznej (choć całkowicie nieakuratna historycznie). Ale to tylko jedna scena i ledwo kilka minut filmu, resztę, za przeproszeniem aktorów i wszystkich tych, którzy starali się, aby film robił wizualne wrażenie, najchętniej wyrzuciłbym do śmietnika…

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA