ROBOCOP. Czy remake kultowego science fiction z lat 80. jest profanacją?
Tekst z archiwum Film.org.pl (2014)
RoboCop Paula Verhoevena to jeden z tych filmów – obok pierwszego Rambo, Muchy Cronenberga czy Łowcy anroidów Scotta – które udowadniają, że lata osiemdziesiąte były dla amerykańskiego kina popularnego wspaniałą dekadą. Nie chodzi nawet o gloryfikowaną przez miłośników Supergliny rozbuchaną przemoc, ale o to, jaką wizję udało się holenderskiemu reżyserowi wykreować, i jak bardzo ta wizja była spójna i wieloznaczna. Verhoeven to nie tylko mistrz kina gatunkowego, ale też ironista i szyderca, a przy tym autor filmowy w pełnym tego słowa znaczeniu – jego RoboCop był jednocześnie emocjonującym akcyjniakiem, niegłupim science-fiction o tym, gdzie przebiega granica między maszyną a człowiekiem, i ostrą jak szpikulec wystający z mechanicznej łapy Murphy’ego satyrą na społeczeństwo końca lat osiemdziesiątych i górujące nad nim drapieżne korporacje. Wszystkie te płaszczyzny przenikały się, tworząc widowisko jedyne w swoim rodzaju – brutalne, brudne, bezkompromisowe, a przy tym pełne smoliście czarnego humoru, który co chwilę przebijał spod gatunkowej tkanki.
“Dzisiaj takich filmów się już nie robi” – powtarzają zwykle ci, którzy wychowali się w wypożyczalni wideo. I trudno nie przyznać im racji, bo kino popularne lat osiemdziesiątych było pod wieloma względami unikatowe. Okres prosperity zbiegł się z boomem na nowe filmowe medium, które pozwoliło producentom na zalanie rynku filmami akcji, science fiction i horrorami. Dziś, ćwierć wieku później, krajobraz filmowego mainstreamu wygląda inaczej – krew i bluzgi to już rzadkość, producenci starają się przygotowywać wszystko pod wymogi kategorii wiekowej PG-13, a reżyserom niełatwo zaprezentować swój charakter pisma, gdy czyha nad nimi producent, który bardzo boi się o swoje sto (lub więcej) milionów. I można by pewnie wyzłośliwiać się godzinami, nurzać się w morzu błogiego sentymentalizmu, narzekać na zasady rządzące światem i wyzywać twórców nowego RoboCopa od profanów, gdyby nie fakt, że remake w reżyserii José Padilhy jest… naprawdę niezły.
Brazylijski reżyser José Padilha przeszedł drogę podobną do tej, którą trzydzieści lat temu podążał Verhoeven. Tak jak Holender, Padilha najpierw zaznaczył swoją obecność w ojczystej kinematografii, kręcąc dwie części dobrze przyjętych „Elitarnych”, a później – także analogicznie do Verhoevena – otrzymał bilet do Hollywood. RoboCop to jego pierwszy wysokobudżetowy film i widać po nim, że Padilha – pomimo sporów z producentami, o których grzmiały swego czasu okołofilmowe media – nie jest kimś, kogo można by określić mianem wyrobnika. Jego RoboCop nie próbuje być okrojoną z brutalności kopią arcydzieła Verhoevena ani – jak sugerowali niektórzy – „Supergliną” w estetyce Marvelowskich ekranizacji. Nowy RoboCop to propozycja inna, osobna – i to już od czołówki.
Kiedy na ekranie pojawia się słynny lew z logo wytwórni MGM, w tle – zamiast spodziewanego ryku – słychać, jak ktoś czyści sobie gardło. Kilka sekund później widzimy prezentera Pata Novaka (Samuel L. Jackson), przygotowującego się do nagrania programu telewizyjnego o tematyce polityczno-gospodarczej. Pat tłumaczy widzom (i swoim, i tym kinowym), jak wygląda bezpieczeństwo na ulicach w roku 2028 – wielkie korporacje produkują roboty, które mogą pełnić role policjantów, ale konserwatywne amerykańskie społeczeństwo nie chce być pilnowane przez bezduszne komputery. Aby przekonać widzów do cyborgów, Novak pokazuje relację z Bliskiego Wschodu – mechaniczni strażnicy skanują mieszkańców strefy wojny w poszukiwaniu ewentualnego zagrożenia. Sytuacja szybko wymyka się jednak spod kontroli – bombowcy-samobójcy wysadzają kilka robotów, po czym zostają unieszkodliwieni. W ferworze walki ginie też nastolatek, który trzymał jedynie nóż. Pat – niewzruszony obserwowaną na żywo masakrą – szybko przerywa transmisję, by kontynuować swój wywód.
Nie jest to może scena tak sugestywna, jak ta z oryginału, w której członek rady nadzorczej OCP został rozerwany na strzępy przez źle zaprogramowane robota, ale pozostawia odpowiednie wrażenie i wyznacza jednocześnie drogę, którą będzie kroczył Padilha. W centrum uwagi brazylijskiego reżysera cały czas pozostaje kwestia mechanizmów, za pomocą których media i korporacje sterują społeczeństwem. Dlatego też nowy RoboCop jest – przynajmniej oficjalnie, ale nie będziemy się w to zagłębiać, żeby uniknąć spoilerów – świadomym swoich czynów człowiekiem wspomaganym przez maszynę, a nie jedynie robotem: tak chcą ludzie, więc taki produkt stara się wypuścić na rynek sterowany przez Sellarsa (Michael Keaton) OmniCorp. Padilha trafnie i niegłupio portretuje relacje na linii władze – media – społeczeństwo, podlewając całość niemałą dozą gorzkiej ironii.
Skutkiem obranej przez reżysera drogi jest swoiste przeniesienie akcentów – Vallon (Patrick Garrow), sprawca kaźni Murphy’ego i tutejszy odpowiednik Clarence’a Boddickera, to w fabule właściwie postać drugoplanowa. Na pierwszy plan wysuwa się natomiast Sellars: cwany i chciwy szef OmniCorpu, który dąży jedynie do tego, by zarobić jak najwięcej. To kolejna trafna decyzja, bo nowy RoboCop staje się dzięki temu nie tyle filmem o łapaniu bandytów działających na rzecz chciwej korporacji, co filmem przedstawiającym trudną walkę o ocalenie własnego człowieczeństwa. U Verhoevena pamięć Murphy’ego wracała nagle i urywkowo, wbrew woli jego konstruktorów; w remaku Padilhy Murphy musi chronić resztki tego, co czyni zeń człowieka, przed zakusami własnych stwórców, którzy chcą, by Superglina był jak najbardziej wydajny.
Nie oznacza to w żadnym wypadku, że film Brazylijczyka jest ciekawszy od oryginału, ale dowodzi, że Padilha miał własną, autorską wizję, o którą sam musiał zresztą toczyć boje z producentami. Najlepszym przykładem na to, że reżyser Elitarnych ma sporo do powiedzenie, jest scena, w której Murphy po raz pierwszy ogląda siebie bez kostiumu – widzimy ubytki mózgu, podłączoną do mechanicznego ramienia rękę i płuca pracujące w czymś na kształt chroniącego organy akwarium. Biorąc pod uwagę, że bohater cały czas jest świadomy tego, co się z nim dzieje, czuje, pamięta i myśli, scena ta ma większą siłę emocjonalnego oddziaływania niż kilka innych współczesnych blockbusterów razem wziętych.
Nowy RoboCop jest niestety o wiele gorszy w nielicznych, ale stanowiących o jego przynależności gatunkowej, scenach – czyli w tych momentach, kiedy obserwujemy Murphy’ego w akcji. Nie chodzi nawet o to, że brak tu charakterystycznej dla oryginału makabry, która u Verhoevena idealnie współgrała z wizją zniszczonego przez przemoc Detroit. Sceny akcji są po prostu zbyt gładkie, sterylne, nieciekawe, jakby pochodziły z familijnego akcyjniaka – Murphy strzela do cyfrowych robotów, skacze motorem nad przeszkodami i częstuje wrogów nabojami z paralizatora. W kontraście z opisaną wyżej sceną, w której bohater obserwuje, co z niego zostało, wyglądają, jakby wykrojono je z innego filmu.
RoboCop Padilhy nie jest więc – tak jak swój poprzednik – arcydziełem gatunku. To film nie do końca satysfakcjonujący, rozpięty między ambicjami reżysera a obostrzeniami narzucanymi przez producentów. Ale daleko mu do filmowej profanacji, której większość fanów oryginału oczekiwała. Warto dać za niego dolara – choćby po to, żeby zobaczyć wizję inną i ciekawą, choć nie całkiem spełnioną.