ELEKTRONICZNY CZŁOWIEK. Science fiction z zakochanym androidem
Robert Lovy wpisał się w historię kina science fiction wyreżyserowaniem dwóch filmów science fiction – Elektroniczny człowiek 1 i 2. To zbyt mało na kultowość, ale w ocenie retro kina science fiction często nie ma znaczenia jakość, a właśnie jej brak. Lovy więc jako człowiek, który niewątpliwie zna się na efektach specjalnych, lecz nie na reżyserii, nie przetrwał w tym biznesie zbyt długo. Jego Elektroniczny człowiek, chociaż słaby, zasługuje jednak na więcej reakcji niż te 126 na FW czy całe 1000 na IMDb. Broni się w nim przede wszystkim historia, bo w istocie jej sednem jest relacja głównej bohaterki i uroczego androida o skłonnościach samobójczych. Do takich afektów wcale nie popycha go brak własnej tożsamości czy też globalna katastrofa ekologiczna, która dotknęła Ziemię, ale kobiety, a właściwie jedna femme fatale. I w tym tkwi cały urok filmu z wisienką na torcie w postaci Wtyczkogłowego, czyli kolejnego mrożącego krew w żyłach paskudnego wcielenia Vernona Wellsa.
Dla tych, którzy Wellsa nie znają, w latach 80. wcielał się w kultowe role antagonistów m.in. w Mad Maxie 2 i Commando. Zobaczenie więc go w roli czarnego charakteru budzi sentymentalne emocje, przynajmniej we mnie. A wracając do Elektronicznego człowieka: film już zaczyna się specyficznie, jeśli chodzi o kwestie formalne. Klubowo-jazzowa ścieżka dźwiękowa, wzbogacona o liczne wstawki typowo współczesne w stylu Pendereckiego. Ktoś ją przemyślał, no może prócz elementów elektronicznych i złączenia z obrazem. Historia tła jest dość prosta, co odbija się na wstępie. Widocznie po apokalipsie ludzie musieli zejść bardzo głęboko pod ziemię, skoro przez całą czołówkę z napisami kamera przesuwa się w dół i w dół. To trochę jak niekończący się statek w Kosmicznych jajach. A tu chodzi o poważną postapokalipsę, aczkolwiek podaną ze sporą dozą czarnego humoru. Nie wszystkim jednak przypadnie ona do gustu, bo jest słabo napisana, jeśli chodzi o scenariusz. Dialogi są jakby drętwe, natomiast aktorom przydałoby się nieco ćwiczeń. Nie w sensie edukacji, ale dubli. Poza tym całość jest słabo zmontowana i słabo udźwiękowiona. Dlatego, jeśli widzom w ogóle uda się natrafić na tę produkcję, często piszą, że to amatorszczyzna. Na uwagę zasługują jednak efekty specjalne. Mimo upływu lat podziemne miasto wygląda dobrze, o wiele lepiej niż scenografia naziemnego baru o wdzięcznej nazwie Ostatni oddech. Nazwa wzięła się stąd, że na powierzchni Ziemi nie można oddychać z powodu zbyt niskiego poziomu tlenu.
Generalnie à propos powierzchni Ziemi, to kiedy fabuła na niej się dzieje, to klimat produkcji radykalnie się zmienia. W tle słychać muzykę country, a film z kina science fiction zamienia się w typowo amerykańskie, westernowe, postapokaliptyczne kino drogi. Nawet stare samochody, którym podróżują bohaterowie, o tym świadczą. Ich pistolety, sceneria wielkich równin w Stanach Zjednoczonych, wszystko to – mimo że wapniackie, nieużyteczne i zniszczone – dodaje filmowi klimatu retro, a to niektórych widzów zapewne chwyci za serce. Poza tym jest jeszcze jedyny w swoim rodzaju android. Gra go Jim Metzler, aktor związany raczej z telewizją, a jeśli grał w bardziej znanych produkcjach z wielkiego ekranu, co mu się zdarzyło, to mniejsze role, na które w ogóle nie zwróciłem uwagi. Co ciekawe, swoją grą aktorską i miłą powierzchownością bardzo przypomina mi Judge’a Reinholda, więc idealnie pasował do bardzo abstrakcyjnej jak na postapokaliptyczne kino z elementami SF roli romantycznego androida. Romantyzm Dannera został zaprezentowany jako postawa bardzo skrajna, gdy miłość doprowadza do szaleństwa, a ono do chęci odebrania sobie życia. Danner jest więc całkiem świadomym siebie androidem, który kocha na zabój, jednak nie wie, że kobieta, do której żywi tak gwałtowne uczucia, jest tylko wgranym do jego syntetycznego OUN programem motywacyjnym, żeby robił, czego inni chcą, jeśli tylko zasugerują mu, że wiedzą coś na temat jego zaginionej ukochanej. Podłe to i niesprawiedliwe. Główna bohaterka Lori również wykorzystuje tę naiwność Dannera, lecz w czasie ich niebezpiecznej podróży poznaje swojego partnera zupełnie z innej strony, zmieniając o nim zdanie i w końcu traktując jak „białkowego” mężczyznę. Jeśli zastanawiacie się teraz, jak to możliwe, podpowiem, że Danner został zaprojektowany jako biosyntetyczny organizm o profilu rozrywkowym. Używały go kobiety, żeby zaspokoić swoje seksualne potrzeby, lecz żadna z nich nie patrzyła na niego jak na istotę posiadającą emocje. Był dla nich przedłużeniem wibratora. Takie bezuczuciowe podejście było charakterystyczne dla podziemnego świata, do którego zeszli ludzie po zniszczeniu Ziemi. Musieli jakoś przetrwać, a wzniosłe uczucia utrudniały działanie. Tę sytuację zmieniła dopiero Lori, chociaż ścigający ją Wtyczkogłowy starał się za wszelką cenę utrudnić powstanie tego osobliwego uczucia między androidem i kobietą. Zagrał go wspominany już Vernon Wells. Ze swojej roli wywiązał się bardzo dobrze zarówno w sensie fantastyczno-naukowym, jak i westernowym.
Z jednej strony Elektroniczny człowiek to faktycznie miejscami dość amatorsko zrealizowany film bardzo nieintuicyjnie łączący gatunki. Z drugiej to tak dziwny film fantastyczno-naukowy, że trudno odmówić mu uroku. Zapada w pamięci to połączenie klubowej muzyki ze światem postapokalipsy, przez który jadą w nieznane samotna kobieta z walizką pełną chipów oraz zakochany w nieprawdziwej kobiecie android-żigolak.