Autorem tekstu jest Filip Szymański.
Egzorcysta: Początek to już czwarty film z całego cyklu opowieści, w których opętaną duszę kropi się wodą święconą i raczy szeregiem kościelnych inkantacji. Czwarty i mam nadzieję, że ostatni. Filmy z tej serii można podzielić na te udane i na te, które udany mają tylko zwiastun. Tak też było w tym wypadku – 'niestety’ dla mnie i dla całej sali kinowej, która, o dziwo, była wypełniona aż po brzegi. Biedni ludzie… Nie miał ich jeszcze kto ostrzec przed tym 'opętaniem’…
Fabuła filmu jest powiązana z poprzednimi częściami. Przypomnę, że były to kolejno: Egzorcysta (1973), Egzorcysta II: Heretyk (1977), Egzorcysta III (1990). Bohaterem jest znany nam z pierwszej części ojciec Merrin. Człowiek, na którym II wojna światowa odcisnęła silne piętno, który stracił wiarę, a z tym sens swojego życia. Uciekł jak najdalej od przepełnionej wspomnieniami Europy – do Afryki, gdzie mógł oddać się swojej drugiej pasji – archeologii. Pewnego dnia do stolika, przy którym siedzi eks-ksiądz, dosiada się elegancki pan w niezakurzonym garniturze i obarcza go zleceniem (scena niczym z Indiany Jonesa). Merrin wyjeżdża, by zdobyć starożytny artefakt, który znajduje się w nieodkopanym jeszcze kościele, w miejscu, w którym – kierując się zdrowym rozsądkiem – nie powinien stać (Kenia). Kościół jest szczególny. Jak się później dowiadujemy, został zbudowany za cesarza Justyniana, by „oczyścić miejsce pogańskiego kultu ze zła”. Coś się jednak nie udało, bowiem jego stałym rezydentem nie jest bynajmniej Bóg, lecz Lucyfer. Jeden z archeologów po wejściu do kościoła oszalał, w nocy grasują hieny, tubylcy zaczynają się burzyć, prowincja znajduje się na skraju rewolty. Zło czai się na każdym kroku.
Podczas oglądania filmu sytuacja wyglądała następująco. Przez pierwsze dziesięć minut byłem pobudzony oczekiwaniem. Po trzydziestu minutach byłem znużony i rozespany. Później to uczucie zmęczenia przeradzało się we frustrację. W osiemdziesiątej minucie byłem już po prostu zły. Jedynymi elementami grozy, którymi operował do tej pory reżyser, były zmiany natężenia dźwięku oraz rozkładające się (albo właśnie rozszarpywane) ciała. Gdyby to chociaż było zrobione fachowo – wybaczyłbym i rozgrzeszył. Gdyby na widok leżących szczątków robiło się niedobrze… Nic z tych rzeczy. Może my w Polsce jesteśmy aż za bardzo przyzwyczajeni do widoku krowich placków, gdyż wierzcie mi – porozszarpywane zwłoki właśnie ów produkt krowiej defekacji przypominały.
Ale niestety! Nawet scena, która wydawałaby się skrajnie bestialska i budząca strach, kiedy to hieny rozszarpują chłopca, nie budzi żadnych emocji. Hieny są za duże (jak lwy), inteligentne (bardziej od polskich polityków) i wszechobecne. Jednak to jeszcze nie powód, żeby się ich bać. Murzyniątko rzuca się i woła o pomoc – jednak nieprzekonująco. Na dokonywany akt uśmiercenia patrzymy obojętnie, choć powinno nam być żal małego chłopca. Według tego schematu zbudowany jest cały film: coś się dzieje, ktoś umiera, ktoś się rozkłada. Reżyser widać nie wie, że same trupy nie mają w sobie mocy twórczej, nie straszą, nie wprowadzają napięcia. Drwi sobie z inteligencji widza, a jest to zarzut poważny, jeżeli nie najpoważniejszy.
Podsumowując – odradzam. Zdaje się, że reżyserowi po prostu się nie udało. Wymieszał kilka części Indiany Jonesa z kilkoma horrorami i wyszedł mu zakalec. Okazał się kucharzem-partaczem, rzucając cień na pozostałe, udane filmy z tej serii. Egzorcysta: Początek przyswojony może zostać tylko przez zapalonych fanów filmów przygodowych, Indiany Jonesa oraz pary, które idą do kina, a nie na film. U wszystkich innych – 'odrzut’. Filmowi błogosławieństwa nie udzielam.
Tekst z archiwum film.org.pl.