Dystrykt 9. Science fiction jak żadne inne
Kondycja współczesnego kina science fiction, gatunku filmowego, który w moim sercu zajmuje szczególne miejsce, nie przedstawia się zbyt różowo. Co ja plotę, przedstawia się tragicznie! Zamiast prawdziwej, wyrazistej fantastyki naukowej w stylu “2001: Odysei kosmicznej”, “Obcego” czy pierwszej części “Matrixa”, karmieni jesteśmy infantylnym chłamem pokroju “Alien vs. Predator”, trzeciego “Terminatora” czy prawdziwego anty-mistrza w tej kategorii – “Transformers” Michaela Baya.
A gdzie prawdziwe science fiction? O ile dobrze pamiętam, ostatnimi naprawdę dobrymi filmami z tego gatunku były “Event Horizon” z 1997 roku oraz wspomniana wcześniej pierwsza część “Matrixa” – młodsza od niego o niespełna dwa lata. Jakby nie patrzeć – spory kawał czasu, i choć w ciągu tych kilkunastu lat pojawiło się kilka obrazów, które można nazwać niezłymi (jak “Sunshine” i trzecia odsłona “Matrixa”), jednak to zdecydowanie za mało, aby usatysfakcjonować miłośników gatunku. Fani fantastyki naukowej zeszli więc do podziemia, gdzie hurtowo pochłaniali książki o tej tematyce, po raz tysięczny przewijali sprawdzone, filmowe klasyki gatunku… i czekali. Czekali, aż nadejdzie nowy król i posprząta ten cały bałagan. Panie i panowie, oto nadeszła ta chwila! Oto nadszedł “Dystrykt 9”!
Film powstał jako rozwinięcie krótkometrażowego, zrobionego metodami chałupniczymi, obrazu, pod tytułem “Alive in Joburg”, który wzbudził niemałe zainteresowanie Petera Jacksona (to ten miły pan od “Martwicy Mózgu”, “Władcy Pierścieni” i nowego “King Konga”. Zapamiętamy?). Owo amatorskie dzieło zainspirowało go tak bardzo, że pan Piotruś zastanowił się: “A gdyby tak przerobić to na film pełnometrażowy?”. Jak pomyślał, tak też zrobił, i w dużej mierze z własnej kieszeni sfinansował produkcję filmu, za którego kamerą obsadził Neilla Blomkampa – nikomu wcześniej nieznanego reżysera, laika, jeżeli chodzi o kręcenie filmów science fiction. Blomkamp miał jednak w sobie te cechy, które tak bardzo ceni Peter Jackson – zaangażowanie i pasję. Być może właśnie dzięki temu, mimo skromnych funduszy i braku wsparcia Hollywood (film jest wspólną produkcją RPA i Nowej Zelandii), “Dystrykt 9” okazał się obrazem tak przejmującym i niezwykłym.
Krótko o fabule, ale bez spojlerów: Kiedy nad Johannesburgiem pojawia się wielki statek obcych, cała ludzka cywilizacja oczekuje, że wydarzy się coś niezwykłego. I co? I nic – żadnych niebiańskich świateł, żadnego postępu technologicznego, ani nawet inwazji. Obcy przez następne 28 lat pozostają na Ziemi jako uchodźcy. Prywatna spółka, “Multi-National United” (MNU), której zlecono przejęcie kontroli nad przybyszami, osadza ich w prowizorycznej, południowoafrykańskiej dzielnicy, oznaczonej kryptonimem “Dystrykt 9”. Nikt nie wie jednak, że MNU ma w tym wszystkim własny interes i już podjęło kroki, których celem jest produkowanie broni na bazie obcej technologii. Kiedy pracownik MNU, Wikus van der Merwe (w tej roli świetny Sharlto Copley) niespodziewanie staje się kluczem do rozwikłania zagadki broni obcych, rozpoczyna się wyścig, od którego wyniku mogą zależeć losy dwóch kosmicznych cywilizacji. Historia ta, choć początkowo może wydawać się banalna, daje pole do mnóstwa rozważań, których przedmiotem są nie obcy, lecz… my sami. Również miejsce, w którym ma miejsce akcja filmu, ma w tym przypadku swój własny, symboliczny wymiar.
Na uwagę zasługuje sposób, w jaki “Dystrykt 9” został zrealizowany. Otóż ma on postać… filmu dokumentalnego i reportażu, włącznie z wywiadami, przemówieniami i zdjęciami archiwalnymi.
Większość scen została nakręcona “z ręki”, a niektóre ujęcia zarejestrowano w naprawdę niezwykły sposób – na przykład… z kamery przemysłowej na rogu budynku. Pomysłowe, trzeba powiedzieć, a zabiegi takie jak ten jeszcze bardziej potęgują wrażenie, że “Dystryct 9” to nie fantastyka naukowa, tylko prawdziwy obraz rzeczywistości – nie zainscenizowana wizja spotkania dwóch obcych cywilizacji, lecz… po prostu prawda. Film Blomkampa jak żaden inny stwarza iluzję, która pochłania bez reszty, a po seansie pozostawia wiele, często bardzo ważnych pytań. “Czy to aby na pewno był tylko film?”
Pozostałe aspekty technicznej strony filmu Dystrykt 9 są równie nietuzinkowe i niesamowite, co zdjęcia. Dźwięk jest świetny i nie budzi żadnych zastrzeżeń. Muzyka również jest niezwykła i dzięki etnicznym wpływom (pamiętajmy, że film powstawał w RPA) zupełnie różna od tego, co możemy usłyszeć w amerykańskich filmach science fiction. Jeżeli zaś chodzi o efekty specjalne, to Michael Bay po obejrzeniu “Dystryct 9” prawdopodobnie długo i boleśnie rwał włosy z głowy – to, co mamy przyjemność podziwiać w filmie Blomkampa prezentuje się o wiele lepiej i prawdziwiej od tego, co mogliśmy zobaczyć w tym roku w drugiej części “Transformers” – dodajmy, że droższej od “Dystryct 9” jakieś… 10 razy. Dobre wrażenie potęguje również brutalność, od której reżyser nie stronił (i dobrze), jak również wulgaryzmy, których stężenie jest wcale nie mniejsze, niż w filmach Quentina Tarantino. Blomkamp i Jackson jak tylko mogli unikali półśrodków, dzięki czemu ich wspólne dzieło to mocne, prawdziwe, czystej krwi science fiction.
W dzisiejszych czasach producenci filmowi tacy jak Jerry Bruckheimer i Michael Bay wydają już nie dziesiątki, a setki milionów dolarów, tworząc pełne akcji i niesamowitych efektów specjalnych obrazy. I co z tego? Ano nic. Tymczasem Neill Blomkamp i Peter Jackson za stosunkowo niewielkie pieniądze (przynajmniej jak na dzisiejsze standardy produkcji filmów) stworzyli mocne, wyraziste science fiction, które biję na głowę wszystko, co powstało w tym gatunku w ciągu ostatniej dekady. “Dystryct 9” to już nie tylko mistrzowsko przemyślana fantastyka naukowa. To film inny niż wszystkie.
Tekst z archiwum film.org.pl (2009). Autorem gościnnej recenzji jest Michał Jaszcz.