FANTASTYCZNA CZWÓRKA (2015). To nie film, to stuminutowy prolog
Tekst z archiwum Film.org.pl (17 sierpnia 2015)
Idąc do kina na Fantastyczną czwórkę, byłem uzbrojony w wiedzę na temat wyjątkowo niełatwej realizacji filmu Josha Tranka. Jeszcze przed premierą zaczęły się pojawiać szczegóły dotyczące niesnasek na planie pomiędzy reżyserem a aktorami i resztą ekipy, odsunięcia go od montażu, dokrętek, wyciętych scen oraz ogólnej atmosfery, która nie sprzyjała pracy. Jak bardzo przełożyło się to na efekt końcowy, jakim jest gotowy film, łatwo ocenić – całość przypomina raczej stuminutowy prolog, który kończy się po pierwszej i jedynej potyczce z czarnym charakterem. Jest to chyba najbardziej ekonomiczna pod tym względem ekranizacja komiksu. Szkoda tylko, że ze swoim obrazkowym pierwowzorem ma niewiele wspólnego.
Nastoletni geniusz Reed Richards tworzy w warunkach chałupniczych maszynę zdolną teleportować dowolny obiekt, czym zwraca na siebie uwagę doktora Franklina Storma pracującego nad podobnym projektem. To, gdzie lądują wysłane przedmioty jest tajemnicą, lecz naukowiec podejrzewa, że tym miejscem może być planeta w obcym wymiarze. Richards oczywiście pomaga skonstruować teleporter potrafiący przenieść również ludzi, lecz ma to swoją cenę. Podczas eksploracji nieznanej planety dochodzi do katastrofy, która członków ekipy zamienia w dysponujących niesamowitymi mocami nadludzi – Reed potrafi rozciągać swoje ciało jak gumę, Sue Storm staje się niewidzialna, jej brat Johnny zamienia się w żywą pochodnię, zaś najlepszy przyjaciel Reeda, Ben Grimm, przybiera postać skalnego olbrzyma. Los ostatniego z naukowców, wyniosłego i niebezpecznego Victora von Dooma pozostaje tajemnicą. Do czasu.
Powyższy opis mniej więcej pokrywa się z komiksowym oryginałem, ale w tym przypadku nie liczy się tylko historia, ale również sposób, w jaki została opowiedziana. A ten już daleko odchodzi od kolorowego i żywiołowego charakteru rysowanych przygód Fantastycznej Czwórki.
Film podpisany przez Tranka grzęźnie w powadze i pseudo-realistycznym podejściu, gubiąc gdzieś po drodze aspekt zabawowy, jakże ważny dla tego typu kina.
A przecież trudno traktować serio fabułę, w której bohaterowie zwą się Johnny Storm i Victor von Doom – gdy jeden z rządowych oficjeli wymawia to drugie nazwisko, można uśmiechnąć się pod nosem, choćby dlatego, że nikt w filmie tego nie robi. Pan von Zagłada zasługuje na parę dobrych żartów, ale nawet ta okazja nie zostaje wykorzystana.
Jest to już drugi raz, gdy Hollywood ekranizuje tę historię – wersja z 2005 roku oraz powstała dwa lata później kontynuacja były nie do końca udanymi widowiskami z przeznaczeniem dla młodszej widowni, ale przynajmniej poznawałem bohaterów, a relacje między nimi były w zgodzie z oryginałem. U Tranka jedyne, co rozpoznałem, to nazwiska i moce. To, co świadczyło o sile komiksu, czyli więź pomiędzy postaciami, jest tutaj ledwie naszkicowane, a ich charaktery są niejako zmodyfikowane do raczej posępnej atmosfery całości. Najbardziej jest to widoczne na przykładzie Reeda Richardsa (bezbarwny Miles Teller), który nie przypomina geniusza oraz lidera, a w krytycznym momencie dochodzi do tego, że opuszcza swoich przyjaciół i ucieka. To nie jest Mr. Fantastic, jakiego znam.
Trudno o nich również mówić „fantastyczni”, bo zanim takimi się staną, mija ponad pół filmu, następnie akcja przeskakuje o rok i nim się spostrzeżemy, mamy finał i napisy końcowe. Bohaterowie nie zdążą się nacieszyć swoimi nieziemskimi zdolnościami, nawet gdyby chcieli. A nie chcą – brak tu ekscytacji odkrywania nieznanego, efekt wow! nie istnieje, a postaci narzekają na to, jakimi się stali. Sam Johnny, który jako jedyny czuje się dobrze w nowej roli, to za mało.
Jest to wyjątkowo opacznie pomyślana ekranizacja, którą trudno obronić nawet jako autonomiczne dzieło.
Wyprani z emocji bohaterowie mówią swoimi beznamiętnymi głosami niezrozumiałe kwestie o czarnych dziurach i podróżach między wymiarami. Aktorzy nie wykazują jakiejkolwiek chęci uczestniczenia w tej „przygodzie”, starając się nie wyróżniać, tak żeby widzom łatwiej było ich zapomnieć. Twórcy przypominają sobie o swoim szwarccharakterze na dwadzieścia minut przed końcem filmu, potyczka z nim jest pozbawiona jakiejkolwiek dramaturgii, a śmierć najciekawszego bohatera dostarcza emocji podobnych do oglądania zrzuconej z dwunastego piętra wykałaczki. Jest również całkowicie zbyteczna i bezsensowna, podobnie jak to porównanie.
Czy film Tranka od początku był skazany na porażkę, nawet jeśli nakręciłby go bez żadnych przeszkód? Trudno powiedzieć. Recenzuję dzieło, jakie pojawia się właśnie w kinach, nie zaś to, jakim mogło być. Są tu sceny i pomysły świadczące o oryginalnym i intrygującym koncepcie – moce bohaterów są ukazane w wyjątkowo przerażającym świetle, niewiele mającym wspólnego z komiksem, ale dającym nadzieję na nieco ciekawsze kino. To zresztą najlepsza część filmu, od momentu wybuchu w laboratorium, gdy Richardsowi wydaje się, że widzi płonące zwłoki Johnny’ego oraz zakopanego pod gruzami Bena. Późniejsze badania całej czwórki i próba wykorzystania ich umiejętności przez wojsko są bardziej interesujące od finałowego starcia z Doomem, być może dlatego, że w centrum znajdują się nie efekty specjalne (wcale nie takie specjalne), lecz postaci nie dające sobie rady ze swoimi mocami.
Twórcy jednak za dużo czasu poświęcają na ekspozycję, a za mało na formowanie się tytułowej czwórki. Tę widzimy dopiero w ostatnich scenach, jakże radosną i uśmiechniętą, tak jakby zapomnieli, że wcześniej byli smutni i nieszczęśliwi. Może się cieszą, że to już koniec?
korekta: Kornelia Farynowska