WYŚCIG. Hemsworth i Brühl w filmie przypominającym, że kino sportowe może jeszcze zaskoczyć
Tekst z archiwum Film.org.pl (9.11.2013)
Lubię Rona Howarda za różnorodność. Jest on jednym z nielicznych reżyserów, którzy chcą chyba sprawdzić się nie tylko w każdym gatunku, ale i w każdej z możliwych jego odmian – kręcił już komedie romantyczne, fantastyczne i obyczajowe, dramaty biograficzne i katastroficzne, kino akcji, fantasy, dla dzieci, zahaczając nawet o Dziki Zachód i książkowy świat Dana Browna. „Piękny umysł”, zdobywca 4 Oscarów, skutecznie łączący dramat psychologiczny z paranoicznym thrillerem, uchodzi za jego największy sukces, choć osobiście wolę magicznego „Willow” i trzymający w napięciu „Okup”. Nie zawsze mu wychodzi, ale każdą porażkę potrafi bardzo szybko przykryć swym kolejnym, całkiem innym obrazem. Pracowity to twórca (film średnio co 2 lata, czasem częściej), którego niemożliwe rozpoznać po stylu, bo ten zmienia się w zależności od opowiadanej historii.
Rozpoczynając seans „Wyścigu” nie mogłem się nadziwić, że tak oto wygląda nowy film Rona Howarda – jak zwykle u niego jest to kino diabelsko widowiskowe, lecz typowo amerykański blichtr zastąpiony został europejską surowością. Bliżej mu do powściągliwego „Frost/Nixon” niż „Ognistego podmuchu”, co zaznacza się nie tylko w warstwie wizualnej, ale i w sposobie narracji i podejściu do tematu.
W latach 70-tych ubiegłego stulecia nie tylko pasjonaci Formuły 1 śledzili w napięciu rywalizację dwóch głośnych wówczas kierowców, Anglika Jamesa Hunta i Austriaka Niki Laudy. Pierwszy, przystojniak lubujący się w imprezach i zaliczaniu kolejnych dziewczyn, pan życia, starający się udowodnić wszystkim, ile jest wart. Gra go bardzo dobry Chris Hemsworth, który nie ogranicza się do kopiowania swojej roli z filmów o Thorze. Drugi natomiast, o niepozornym, „szczurzym” wyglądzie, zasadniczy pragmatyk, który na samochodach znał się jak mało kto, ale wiecznie wydawał się być krytycznie nastawiony do wszystkiego i wszystkich. W tę postać wciela się niedawno widziany w „Piątej władzy” Daniel Brühl, i przyznaję, że jest tu rewelacyjny – nie stara przypodobać się widzom, którzy mogą mieć problemy z polubieniem jego bohatera. Hunt i Lauda poznali się będąc początkującymi kierowcami i nie za bardzo przypadli sobie do gustu, a każdy sukces rywala ten drugi odbierał osobiście, nie chcąc zostać w tyle. Szczytowy punkt ich walki przypadł na sezon 1976, i na tym właśnie okresie skupia się Howard w swoim filmie.
Nietrudno zgadnąć, co zainteresowało reżysera „Apollo 13” w tym projekcie. Wyścigi samochodowe same w sobie wcale nie muszą być atrakcyjne i trzeba mocno się nagimnastykować, aby umieć je atrakcyjnie pokazać na dużym ekranie. Sztuka ta świetnie wyszła Johnowi Frankenheimerowi przy okazji „Grand Prix”, ale było to prawie pół wieku temu! Później był Tony Scott z „Szybkim jak błyskawica” (dobra robota) oraz Sylvester Stallone ze swoim „Wyścigiem” (szkoda gadać). Niestety, historie, które opowiadały nie były nawet w najmniejszym stopniu tak porywające, co same wyścigi. Z filmem Howarda jest inaczej – pomysłowo zrealizowane jazdy bolidami są szybkie, acz (poza finałową) krótkie; stanowią raczej konieczny dodatek do historii relacji Laudy i Hunta niż główną atrakcję tego dramatu sportowego.
Główni bohaterowie są przedstawieni jako ludzie utalentowani, zdolni przezwyciężyć zewnętrzne przeszkody i własne słabości, aby dopiąć celu. Różnią się charakterem, aparycją, sposobem myślenia i jazdy, a nawet podejściem do sportu. Dla Hunta liczy się szybkość i bycie w centrum uwagi, ale chyba najbardziej podziw otoczenia. Chce być doceniony. Jest gotowy ryzykować na torze, bo wie, że tylko w ten sposób może wygrać. Lauda bynajmniej – jest przekonany o swojej wielkości i wyższości nad resztą kierowców, dzięki czemu może sobie pozwolić na rezygnację z wyścigu. Sam mówi, że jeździ tylko dla pieniędzy, ale widać, że, podobnie jak Hunt, lubi ten sport. Być może dlatego obaj bardzo uważnie śledzą poczynania swojego rywala, bo pomimo różnic sporo ich łączy, a zazdrość o sukcesy drugiego nosi w tym przypadku znamiona pochwały. Znamienne zatem, że do groźnego wypadku dochodzi, gdy Austriak porzuca swój chłód i kalkulację, i zaczyna naśladować Anglika.
Scenarzysta Peter Morgan kreśli portrety dwóch kierowców wciąż doszukując się punktów zbieżnych, nie pozwalając im uwolnić się od obecności konkurenta, tak jakby obaj byli ze sobą związani jakąś niewidzialną nicią. Podobnie jak w poprzednim wspólnym projekcie Morgana i Howarda, „Frost/Nixon”, spotkanie tak silnych osobowości prowadzi do pojedynku, lecz w jego trakcie rodzi się dziwna więź, a początkowa niechęć zamienia się w fascynację. Wielką zasługą tak reżysera, jak i scenarzysty jest danie głosu jednej i drugiej stronie; nie ma podziału na dobrych i złych, lepszych i gorszych, nawet jeżeli historia już o tym zadecydowała.
Wcześniejszy film opowiadał o telewizyjnym programie, podczas którego brytyjski showman i gospodarz popularnego talk-show, David Frost, miał okazję porozmawiać z byłym już wtedy amerykańskim prezydentem, Richardem Nixonem. Obaj mieli dużo do zyskania tą rozmową, ale i wiele do stracenia – zwycięzca mógł być tylko jeden. „Wyścig” w podobny sposób opowiada o tym samym. Inny jest to rodzaj pojedynku, do tego tutaj dochodzi widowiskowość całej opowieści, lecz podobieństw jest więcej, bowiem oba filmy dotyczą autentycznych osób i wydarzeń, umiejscowione są w latach 70-tych, a brytyjskość aż się z nich wylewa. Dzięki temu „Wyścig” może uchodzić za tematycznego i stylistycznego kompana „Frost/Nixon”.
Film Howarda jest miłym przypomnieniem, że kino sportowe może jeszcze zaskoczyć. „Wyścig” pozornie nie łamie żadnych schematów, ale i w żadne się nie łapie, uciekając od jednoznacznych odpowiedzi na pytanie, kto był większym zwycięzcą w pojedynku Hunt/Lauda. Chyba nie o to chodziło twórcom, aby opowiadać się za którymkolwiek z nich. Wszakże historia, jaką opisuje dzieło Howarda rozgrywa się, gdy obaj ci kierowcy byli najlepsi. Końcowy monolog z offu (całkiem zbyteczny) tylko dopowiada pewne rzeczy, przypominając smutną prawdę, że martwi głosu nie mają.