DUMBO. Mechaniczne jeszcze-kino
Timowi Burtonowi, jak pewnie niejednemu widzowi, z oryginalnej animacji z 1941 roku w pamięci utkwiła przede wszystkim deliryczna sekwencja snu Dumbo, którego wyobraźnia napędzona została wypitym przypadkowo szampanem. Niewinna i kolorowa wizja ewoluowała tam w hipnotyczny koszmar. Taniec słoni nie wyrażał w nim zabawy, ale nabierał formy opresji i ataku. Kreatywnie i niedosłownie ujęte zostało to, co biednemu słoniątku doskwierało najmocniej – zniewolenie.
Reżyser Batmana oczywiście powraca do tej legendarnej sekwencji. Robi to jednak nie na zasadzie kalki, ale parafrazy. Otrzymuje ona inną estetykę oraz pochodzenie i umieszczona zostaje w innym kontekście. Jaskrawa kolorystyka i kreskówkowe wizerunki słoni zastąpione są ogromnych rozmiarów mydlanymi bańkami, układającymi się w znajome dla Dumbo kształty. Sugestywna muzyka oraz bijące z reflektorów fioletowe i różowe strumienie światła skutecznie wprowadzają mistyczny nastrój, subtelnie romansujący z estetyką horroru. W nowym Dumbo to najlepszy i jedyny spełniony artystycznie moment. Niezwykle plastyczny i wymowny: warty dużego ekranu i dobrego nagłośnienia. Wyłączając ten fragment, reżyserska kreska Tima Burtona jest niestety całkowicie niewidoczna.
Tym razem główną postacią nie jest tytułowy bohater, ale Holt Farrier (Colin Farrell): weteran wracający z wojennego frontu, na którym stracił jedną rękę. W ojczyźnie nie czeka już na niego przedwcześnie zmarła ukochana. Opieki wymagają natomiast jego dzieci, ciągle mieszkające z cyrkową grupą kierowaną przez Maxa Mediciego (Danny DeVito), znajomego i byłego szefa Holta. Farrier, mimo fizycznych ograniczeń, ponownie dołącza do zespołu. Nie będzie jednak jego gwiazdą jak wcześniej, ale będzie musiał się zadowolić rolą opiekuna będącej w ciąży słonicy Jumbo. Przyjście na świat umiejącego latać na ogromnych uszach Dumbo (i jego rozłąka z matką) wywoła lawinę zdarzeń. Dla Maxa słoniątko jawi się jako żyła złota, jeszcze więcej zarobić na nim chce pan Vandevere (Michael Keaton) – podstępny właściciel nowojorskiego parku rozrywki “Dreamland”.
Podobne wpisy
Dziwolągi, cyrkowcy, cuda, czary, sztuczki i karnawał zdawać się mogą idealnym środowiskiem dla ukochanej przez Tima Burtona groteski. Tym bardziej, że ten reżyser niejednokrotnie eksplorował zbliżone tematycznie obszary, zawsze znajdując w nich nowe wątki i nowych bohaterów. Może to wina rygorystycznej polityki Disneya, zmęczenia materiału albo twórczej zapaści autora Eda Wooda (najpewniej to wypadkowa wszystkich trzech), ale Dumbo jest kinem wizualnie anonimowym, a fabularnie do znudzenia schematycznym. Pozbawionym własnej tożsamości bądź posiadającym tę samą, co wcześniejszych kilkanaście aktorskich filmów Disneya.
W szerszym ujęciu na pewno interesujące jest zjawisko powrotu do producenckiego modelu tworzenia kina: odnajdywania w taśmowo następujących po sobie filmach (Pięknej i Bestii, Kubusiu Puchatku, Dziadku do orzechów) tych samych narracyjnych mechanizmów, scenariuszowych schematów czy realizacyjnej sterylności. Niestety w tym wszystkim rola reżysera sprowadza się jedynie do technicznego wykonania zlecenia. Nie łudźcie się więc, że idziecie na autorski projekt Tima Burtona. To krystaliczne, odgórnie zaprogramowane i wyliczone w excelowych tabelkach, mechaniczne jeszcze-kino.
Samodzielnie Dumbo nie ma wiele do zaoferowania. To kolejne szablonowe kino familijne, przypominające o ważnych wartościach (rodzinnych więzach, poświęceniu, odpowiedzialności, pogoni za marzeniami, uczciwości), ale podanych widzowi za pomocą łopaty. Wydaje się, jakby każdy rozwijany konflikt czy rodząca się przyjaźń zostały na końcu dopisane do “przesłania”, a to ono powinno przecież z nich wynikać. Na tym tle nieco bardziej zastanawiający jest Vandevere (karykaturalnie przerysowany przez Keatona). Nie mam na myśli jego charakteru i manier – to wszystko ograne aktorskie pozy – ale biznesowy model działania, jaki reprezentuje. Vandevere jeździ bowiem po okolicznych cyrkach i parkach rozrywki, skupując wszystko, co konkurencja ma najciekawsze. Jest czarnym charakterem, monopolizującym rynek antagonistą. Nie jestem pewien, na ile warto dalej zagłębiać się w tę oczywistą analogię. W trakcie seansu zadałem sobie jednak pytanie: “Czyżby Disney – właściciel Gwiezdnych wojen, Marvela, Pixara, Foxa a zaraz nas wszystkich – miał coś na sumieniu?”
W Dumbo rażą eksplicytne dialogi i nieustająca ekspozycja, jaskrawość i przewidywalność postaci, lakoniczność wątków i fabularny pośpiech. Szczególnie zastanawia zepchnięty na dalszy plan latający słonik. Momentami można odnieść wrażenie, że Dumbo dla twórców, podobnie jak dla Vandevere’a, ma być przyciągającą klientów atrakcją, magnesem na portfele. Disneyowska machina sprawiła, że bohater dramatyczny przemienił się w efekt specjalny, w krzykliwy afisz: “LATAJĄCY SŁOŃ!”. Jaka epoka, taki Dumbo.