DRAGONBALL: EWOLUCJA. Kiepski film o pajacach w kolorowych ciuchach
Film aktorski, pragnąc stać się poważniejszym, rezygnuje z tej magicznej otoczki. Odrzuca deskę ratunku, jaką od początku dla Toriyamy była irracjonalna i częstokroć nielogiczna sceneria opowieści. Umieszczając kolorowych bohaterów w zwykłym, szarym świecie bogatych dzieci wpada w pułapkę, którą sam na siebie zastawił. Przez tę pseudopowagę staje się najnormalniej w świecie idiotyczny. Goku, któremu na siłę dodano kilka latek – zapewne dlatego, by mógł zagrać go kolejny aktor, mający szansę stać się bożyszczem nastolatek – to typowy przykład bohatera, który z brzydkiego kaczątka zmienia się w łabędzia, może i atrakcyjnego, ale bajecznie kiczowatego. W komercyjnym praniu ginie pierwowzór – mały, niesforny, wiecznie głodny i totalnie nieprzystosowany do funkcjonowania w społeczeństwie dzieciak, wychowany na równi przez dziadka i naturę (należy zaznaczyć, że w oryginale nawet dorosły Goku nigdy nie zatraca wymienionych cech – to wieczne dziecko). Historia powtarza się w odniesieniu do każdego bohatera. Bulma (przyjaciółka Goku) – w oryginale dziewczyna umilająca sobie wakacje poszukiwaniem kryształowych kul, staje się panną na wydaniu wysłaną przez ojca na poszukiwanie, co prawda, kuli, ale dodajmy, że kuli skradzionej z pilnie strzeżonego sejfu. Niedojrzała i rozpieszczona dziewczynka zmienia się w regularnego Aniołka ze świty Charliego. Chi-Chi, z mówiącej wiejskim dialektem kilkuletniej dziewczynki, ewoluuje w znającą sztuki walki Azjatkę w wieku głównego bohatera. W końcu najwięcej traci ekscentryczny Mistrz sztuk walk – odmłodzony (tak, by zrobić miejsce na gwiazdę – Yun-Fat Chowa), odarty ze swoich niewybrednych żartów i erotycznych zapędów, staje się podskakującym idiotą w hawajskiej koszuli (przepraszam za dosadność).
Zniszczono świat, zniszczono bohaterów – pozostaje pytanie, czy można zniszczyć coś jeszcze? Okazuje się, że dla twórców Ewolucji nie stanowi to żadnego problemu. Zabierają oryginałowi to, co było jego znakiem rozpoznawczym: świetne, dynamicznie prowadzone sceny walk. Ruch doprowadzał do tego, że szkice wykonane przez Toriyiamę wprost wyrywały się z ograniczających je fragmentów stron! Tego aspektu nie pominęło również stworzone na bazie mangi anime. A w Ewolucji? Walka ogranicza się do kilku błyśnięć i drętwych kopnięć, bo trzeba było zrobić miejsce dla tego niezwykle głębokiego wątku dorastania, do bycia prawdziwym i akceptowanym przez otoczenie i, przede wszystkim przez wybrankę, mężczyzną.
Po raz kolejny zniszczono magię oryginału. I o ile producentom tajwańskim jestem w stanie The Magic Begins wybaczyć, bo na jego produkcję wydano zapewne tyle, ile przeciętny Polak wydaje na śniadanie, to twórcom Ewolucji nie podaruję. Stworzyli kiepski film o pajacach w kolorowych ciuchach, mając na celu nadanie serii głębszego sensu. Widocznie nie widzieli animowanych filmów kinowych, z Trunks Special na czele – w nim najpełniej pokazano, jak wiele z niby banalnej historii można wykrzesać. Miejmy nadzieję, że przed kolejną częścią nadrobią zaległości. Tak, niestety planują kolejną część. Niemniej, nie wróżę całemu przedsięwzięciu świetlanej przyszłości. Utwierdzam się w przekonaniu, że „Dragon Ball” i film aktorski wzajemnie się wykluczają, bo to, co zobaczyłem, nie było żadną ewolucją, a skrajną regresją względem oryginału.
Tekst z archiwum film.org.pl (17.04.2009).