DRAGONBALL: EWOLUCJA. Kiepski film o pajacach w kolorowych ciuchach
Nie będę ukrywał faktu, że już w momencie pierwszych przecieków na temat planów przeniesienia na wielkie ekrany najpopularniejszej mangi Akiry Toriyamy, włos zjeżył mi się na głowie, a spocone dłonie zaczęły zsuwać się z komputerowej myszki. Mając w pamięci tajwańską niskobudżetówkę The Magic Begins, którą – pamiętam to jak dziś – oglądałem w oknie eksploratora w śmiesznie niskiej rozdzielczości i piekielnie słabej jakości jako zafascynowane “Dragon Ballem” dziecko – od razu zacząłem myśleć o pomyśle pesymistycznie, bezceremonialnie tłukąc różowe okulary zwolenników historii smoczych kul. Biegające bez sensu postacie oblepione plastikowo-styropianowo-silikonowymi wdziankami wołającymi o pomstę do nieba przez długi czas nękały mnie w sennych koszmarach. Gdy trauma ustała, jakiś jegomość znów wpadł na pomysł, by specyficzny świat kreślony przez japońskiego rysownika przenieść na inne medium, a niepokój powrócił, bo chyba nikt nie lubi patrzeć na to, jak wystawia się na pośmiewisko jego dziecięcych bohaterów.
Dragonball: Ewolucja nie odmienił mojego zdania na temat możliwości transkrypcji świata Toriyamy na realia filmu aktorskiego. Co więcej, z zażenowaniem stwierdzam, że autorzy zdecydowali się podryfować na fali popularności filmów dla nastolatków (patrz: Zmierzch) i niezgrabnie przerobić niesamowitą rzeczywistość z kart komiksu na słodziutki film o konsekwencjach, jakie niesie ze sobą dorastanie. Plastikowe kostiumy z The Magic Begins zostały zastąpione przez plastikowe postacie, stanowiące dziwną hybrydę wszelakich “Hannów Montanów” i bohaterów z kiepskiego science fiction.
Fabuła filmu rozgrywa się w uniwersum pierwszej części trylogii, w świecie Dragon Ball. Nie jest ona jednak wiernym odwzorowaniem którejkolwiek z historii składających się na sagę, a miszmaszem łączącym w sobie – często zupełnie niepowiązane w komiksie – elementy historii. Oto na Ziemi pojawia się pewien zielony Mutant o imieniu Piccolo. Z drugiej strony w niewielkim domku, wspólnie z dziadkiem parającym się nauką sztuk walki, mieszka nieśmiały, zagubiony Goku. Chłopak posiada nieprzeciętne umiejętności bojowe, ale nawet lata treningu pod okiem dziadka nie przysposobiły go do pojedynku z przybyszem z innej galaktyki. Przybyszem, o którym opowiadał dziadek. Ponoć Piccolo nie pojawił się na Ziemi po raz pierwszy. Ostatnim razem towarzyszyła mu bestia o imieniu Ozaru. Cała historia miała miejsce w momencie, gdy na nieboskłonie mogliśmy obserwować zaćmienie Słońca. Świat otarł się wówczas o coś na wzór biblijnej Apokalipsy. W czasach Goku Księżyc znów zbliża się do tarczy Słońca, dziadek zostaje raniony przez zielonego mutanta – losy Ziemi spoczywają zatem na barkach wkraczającego w życie chłopca. Jedyną deską ratunku mają być tytułowe smocze kule. Zebranie siedmiu artefaktów doprowadzi do pojawienia się smoka, który spełni każde najskrytsze marzenie.
Brzmi idiotycznie i zdaję sobie z tego sprawę, ale właśnie tak wygląda Dragonball: Ewolucja. W osiemdziesięciu pięciu minutach scalono ze sobą co najmniej cztery opowieści, składające się na pierwszą sagę trylogii. Skutkiem ubocznym zabiegu okazało się wypranie świata Goku z tego, co najcenniejsze – z niewybrednego humoru i niezwykłej wyobraźni Toriyamy. Komiksowy, a nawet animowany (pod okiem twórcy oryginału) Dragon Ball oferował odbiorcy coś więcej od prostej fabuły. Przyjemność obcowania z nim wynikała z możliwości kontaktu z bajkowym i niezwykle oryginalnym światem, jaki wyszedł spod ręki Japończyka. Ze światem, gdzie obok ludzi na równych prawach żyły zwierzęta o magicznych właściwościach, gadatliwe i sprośne świnie, przygłupawe dinozaury, ekscentryczni mistrzowie sztuk walk i kosmici. W takich realiach prosta historia zakładająca interwencję istot pozaziemskich w świat, jaki znamy z autopsji, broniła się wręcz doskonale. Kupowaliśmy to, bo nie słyszeliśmy żadnych zgrzytów. Cała maszyna od początku do końca była zaprogramowana na odbiorcę, który potrafi poruszać się po meandrach ludzkiej fantazji.