DOM ZŁY Wojciecha Smarzowskiego. Ten film to zagłada
Po trailerze spodziewałem się plaskacza w twarz, na pocieszenie okraszanego ogóreczkiem i swojską wódeczką, z jakąś skoczną, czeską melodyjką w tle. Wyszedłem z kina z poczuciem, że otrzymałem cios tępym narzędziem w potylicę, solidnie zlany ruskim bimbrem i niemałym ładunkiem całkiem poważnych, ponurych emocji i refleksji. Najkrócej mówiąc – ten film to po prostu zagłada. Ale po kolei…
Chyba jeszcze nikt w polskim kinie, w tak realistyczny sposób nie pokazał ponurej PRL-owskiej rzeczywistości. Tego made in Poland, tej swojskości. Po kolejnych Katyniach, Popiełuszkach i innych Maryjno – idealistycznych laurkach otrzymujemy film do bólu prawdziwy. Dosadny i gorzko – prawdziwy. Bo to nie jest kino efekciarskie. Polskie Fargo? Tarantino? E tam. To jest ni mniej ni więcej tylko (aż) polski Dom zły, polski Smarzowski, Polska właśnie. Po prostu. Oryginalnie i z naszego podwórka. Jak woda po ogórkach kiszonych zapijana wódą i rosołkiem od szczerbatej babci. I to podana w taki sposób, że kapcie i czapki z głów spadają.
Podobne wpisy
Smarzowski dokonał rzeczy niebywałej. Po znakomitym, groteskowym Weselu zafundował nam ponurą ucztę na jeszcze solidniejszym poziomie. Oto otrzymujemy bardzo dosadne spojrzenie na polskie lata osiemdziesiąte. Z tą różnica, że patrzy się nań w sposób, którego przeważnie się wstydzimy. No gdzież tam z takim czymś na zachód? Po nagrody, po Oscary? Taka antypromocja? Przecież to nie my. Nie? Na pewno? Każdy medal ma dwie strony. Polskie kino ma niczym Pawlak z Samych swoich tendencje do wystawiania malowanego ciągnika, maluszka i nowego sprzętu RTV przed chałupę, a w lodówce i tak zawsze coś gnije. No i właśnie dzięki Panu Smarzowskiemu nam udaje się zajrzeć mocno w głąb tej lodówkowej zgnilizny, wręcz zanurzyć pysk w polsko – chamskim szambie. Nie jest to jednak sztuka dla sztuki, tanie efekciarstwo obliczone na szokowanie publiki. Nic z tych rzeczy. Otrzymujemy tu poważne studium tzw. homo sovieticus. Człowieka wychowanego w nieludzkim systemie i w ramach obrony stosującego nieludzkie mechanizmy adaptacyjne. Przez pryzmat tego upodlenia dochodzi do nas smutna prawda o życiu. O nas samych, o naszym narodowym i wynarodowionym dziedzictwie. Przyzwyczailiśmy się już do schematu Polak – katolik – romantyk – bohater. Prawda? Tak. Jednak to tylko jedna strona medalu. Polak – pijak – kombinator – złodziej. To ta druga. Tylko, że jakoś tak zwyczajowo zamiatana pod dywan.
Marzy mi się, że ktoś kiedyś zrobi tutaj podobny film o II wojnie światowej, o tych wszystkich pomnikowych, idealistycznych do bólu i zupełnie odartych z realizmu historiach. Bo przecież nigdy nie jest tak, że coś jest zupełnie białe albo zupełnie czarne. Zawsze pozostaje ogromna przestrzeń szarzyzny, która jak to często bywa, dla widza jest właśnie najciekawsza. Za takie rzeczy powinni się jednak zabierać ludzie z podejściem Smarzowskiego. On w swoim filmie wcale nie wyszydza, nie opluwa, nie moralizuje. Nie. On po prostu daje nam historię ubraną w swoje szare patrzenie na świat. I jest to szarzyzna doprawdy fascynująca. Genialnie ukazał pozornie mało istotne szczegóły. Potem się okazuje, że z tych szczegółów wychodzi nam piękna galeria smaczków. Takie subtelne kropeczki nad i, tworzące prześwietną mozaikę. No bo co kogo do cholery obchodzi, że Środoń wepchnął kolegę do stawu rybnego? Niby nic. Ale w połączeniu z tym jak opowiada nam o swoim PGR-owym raju, jakie miał fajne życie, fajną pracę, tworzy to znakomitą układankę. Co ważne, takich detali jest więcej, znacznie więcej. Przeważnie bardzo celnych i udanie wpisujących się w ogólny, fabularny wydźwięk filmu.
Właściwie nie ma tu postaci dobrych. Nie ma i kropka. Każdy ma coś za uszami. Ksiądz – gej, żona – dziwka, synek – złodziej, do tego wszyscy piją wódę i pokroją człowieka za kilka dolarów. Ale spokojnie, to nie tak, że mamy tu do czynienia z jakimś świętokradztwem czy profanacją. To wcale nie jest nam serwowane tak całkiem wprost. To raczej taki PRL-owski reality show. Zimno, ciemno i ktoś nam kaganek moralności jakby zagasił. Tak na końcu świata, w Bieszczadach, w Polsce zasypanej śniegiem, przykrytej dywizjami ruskich wojsk i wytycznych na przyszłość. Wejdą? Nie wejdą? A kogo to obchodzi. Solidarność? Jaka Solidarność? Dawaj panie te fajki. Nam pełna micha pobrzmiewa w tym “Solidarność”. I mimo to uniknięto świętokradztwa. Bo to nie jest paszkwil na Polaków. To raczej uczciwie zajrzenie w głąb naszego, narodowego ID i takie rozmówki polsko – polskie. Czemu jesteśmy tacy, a nie inni? Czemu wciąż nosimy w sobie tego garba komuny, gwałtu, socjalizmu? A garb to straszny, do cna podszyty zgnilizną. I ów film doskonale nam to uzmysławia.
Grzechem byłoby nie skreślić też paru zdań o znakomitej obsadzie i grze aktorów Domu złego. Smarzowski w jednym z wywiadów mówił, że ma swoją zaufaną ekipę i tego kanonu się zasadniczo trzyma. Wszystkie role pierwszoplanowe zagrane są co najmniej dobrze. A kwartet Dziędziel, Jakubik, Preis i Topa to już nawet znacznie lepiej niż dobrze. To już są kreacje ze zdecydowanie wyższej półki. To samo dotyczy ról drugoplanowych. O dziwo aktorzy, wobec których z tytułu innych (przeważnie serialowych) kreacji miałem prawo być co najmniej uprzedzony, poradzili sobie znakomicie. W tym filmie każdy równa w górę. Czyja to zasługa? Pewnie reżysera, zgranej ekipy, bardziej doświadczonych kolegów. Nieważne. Po prostu otrzymujemy solidną dawkę aktorstwa, która nie dość, że (co niestety często charakterystyczne dla rodzimych produkcji) nie przeszkadza nam w przyswajaniu seansu, to jeszcze go wzbogaca.
Dom zły to film autentycznie skażony swoistą, śmierdzącą wódą i smarem “naszością”. I przez tą swojskość właśnie podwójnie dosadny i namacalny. No bo to nie jest jakaś tam abstrakcyjna historia z Honolulu. To tu i teraz. To siano, to błoto, to chamstwo, ta mentalność. Wszystko pokazane w perfekcyjny i bardzo przekonujący sposób. Z jednej strony historia niczym z PRL-owskiego księżyca, z drugiej co chwile przyłapujemy się na tym, że łykamy fabułę bez przysłowiowej popity, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Bo tytułowy dom zły to moim zdaniem właśnie ówczesna Polska. To PRL, to PGR, to matka, macocha – wiecznie zalana i z podbitym przez męża okiem. Taka co to umrzeć nie pozwoli ale życie do granic obrzydzi. Bez lukru, bez picu, bez efekciarstwa. Zło po polsku i w czystej, przerażająco przaśnej postaci. Coś wspaniałego. Coś niezwykłego. Bez wahania mogę powiedzieć, że to jeden z najlepszych polskich filmów ostatniej dekady. 9,5/10. Obowiązkowo!
Tekst z archiwum Film.org.pl (2 grudnia 2009)