Sherlock. Sezon czwarty: sprawa zaginionej fabuły
Tekst zawiera spoilery.
Sherlock to jeden z najgłośniejszych seriali ostatnich lat. Rzadko można to powiedzieć o produkcji, która emituje trzy odcinki średnio co dwa lata, a jeszcze rzadziej można to powiedzieć o produkcji brytyjskiej. Tymczasem Sherlock zdobył sobie niezwykłą popularność, wydatnie wspomógł kariery Benedicta Cumberbatcha oraz Martina Freemana… I to właśnie ta popularność przyczyniła się zarazem do gigantycznej porażki serialu w tym roku.
Trzy odcinki czwartego sezonu wyemitowano po trzyletniej przerwie; w styczniu ubiegłego roku na ekranach telewizorów i kin (sic!) pojawił się tylko specjalny, świąteczny odcinek Upiorna panna młoda, który stanowił jedynie przerywnik, urozmaicenie dotychczasowej formuły serialu, ale nie posunął fabuły do przodu. Tak więc de facto na kolejne przygody słynnego detektywa fanom przyszło czekać następne dwanaście miesięcy.
Czwarty sezon otwiera odcinek The Six Thatchers (Sześć popiersi Thatcher). Tytuł jest inspirowany Sześcioma popiersiami Napoleona, opowiadaniem Arthura Conan Doyle’a, i rzeczywiście, elementy z tej historii da się odnaleźć w scenariuszu Marka Gatissa. Trudno tu jednak mówić o jakiejkolwiek fabule, ponieważ to jedynie zlepki klipów, migawki, podobne do tych, które pojawiały się już w poprzednim sezonie. Sherlock rozwiązuje jedną sprawę, trzecią, piętnastą, trzydziestą… Co ogląda się fatalnie i sprawia, że raczej drwi się z jego umiejętności detektywistycznych, bo nie widzimy ani procesu myślowego za jego dedukcjami, ani ich rezultatu.
W momencie, gdy wydaje się nam, że zagadka popiersi Thatcher będzie stanowiła oś odcinka, Sherlock błyskawicznie ją rozwiązuje, a jej miejsce zajmują problemy z przeszłością Mary. Nie ma tutaj żadnej spójności, nic, co by łączyło ze sobą miliony zasygnalizowanych nam wątków – mamy jedynie urywki informacji. Najgorsze jest to, że gdy ostatecznie uwaga scenarzysty koncentruje się na Mary, wypada to nieciekawie i nudno, łatwo zgadnąć, jak potoczy się akcja, która nie dotyczy nawet zagadki kryminalnej, jaka przecież powinna stanowić sedno serialu o genialnym detektywie i jego towarzyszu… a jakby tego było mało, rozwiązanie jednego z problemów Mary stanowi wzorcowy przykład zastosowania deus ex machina, w dodatku wyjątkowo absurdalnego. Bo jak inaczej wytłumaczyć sytuację, gdy naszego groźnego złoczyńcę, mierzącego z pistoletu do Mary, zabija jakiś losowy, bezimienny człowiek, który pojawił się nie wiadomo skąd i którego czas ekranowy trwał może trzy sekundy, kiedy pokazano go, jak strzela do Ajaya?
Trudno też nie zauważyć, że rozbudowanie roli Mary do tego stopnia to wyjątkowo fatalne posunięcie ze strony producentów. Od samego początku wiadomo było, że trzeba będzie ją uśmiercić.
Nawet nie dlatego, że w opowiadaniach Conan Doyle’a żona Watsona tajemniczym sposobem przestaje się pojawiać, a smutny doktor wprowadza się z powrotem na Baker Street. Nie; dlatego, że skoro Mary była tak genialna, bystra i przenikliwa, to niby po co Sherlockowi John? Po co mu ktoś o przeciętnych umiejętnościach, skoro ma pod ręką kogoś równie utalentowanego i doświadczonego jak on sam, jeśli nawet nie bardziej? W wywiadzie dla „Entertainment Weekly” Steven Moffat potwierdził, że Mary rzeczywiście nie żyje, a należało się jej jakoś pozbyć, żeby dało się wrócić do duetu Sherlock–John, bo trójkąt Sherlock-John-Mary (a od pewnego momentu właściwie czworokąt) nie sprawdzi się na dłuższą metę. Dobrze, że zdaje sobie z tego sprawę, ale szkoda, że dojście do tego wniosku zajęło mu dwa sezony, podczas których pierwsze skrzypce grała niemal wyłącznie Mary.
Drugi odcinek, zatytułowany The Lying Detective (Kłamiący detektyw) to z kolei zapożyczenie z opowiadania Umierający detektyw. I niestety, jeśli ktoś zna jego treść – albo w ogóle cokolwiek o nim słyszał, to przecież jedna z bardziej znanych historii – wie, na czym polegała sztuczka Holmesa. A nawet jeżeli ktoś tego nie wie, to wskazówkę, by nie traktować zachowań Sherlocka zbyt poważnie, ma już w tytule odcinka. Dlatego niestety w tym przypadku ta parafraza skutecznie obraca się przeciwko scenarzyście i producentowi Stevenowi Moffatowi – rezultat jest taki, że napięcie w odcinku wynosi zero.
Niestety da się też tutaj zauważyć też dużo skrótów i uproszczeń zastosowanych, by ułatwić życie scenarzyście. Na przykład: Sherlock cały wieczór spaceruje po Londynie ze swoją siostrą, ale nie złapała ich żadna, absolutnie żadna kamera – bo w przeciwnym razie Mycroft natychmiast rozpoznałby Euros, a cały scenariusz odcinka trzeba by było pisać od nowa. Wszystkie złożone plany Sherlocka, mimo faktu, że jest naćpany do nieprzytomności, magicznie się udają, nawet jeśli akurat okazuje się, że spotkanie córki Culvertona Smitha było halucynacją.
Nie jest to odcinek aż tak zły, jak Sześć popiersi Thatcher, chociażby dlatego, że dla odmiany koncentruje się na jakiejś zagadce, którą trzeba rozwiązać; ale to wciąż niezbyt dobrze napisany scenariusz, z nieprzemyślanymi zwrotami akcji i zakładający, że widz nie zastanowi się drugi raz nad tym, co właśnie obejrzał. Wątek Euros, upchnięty tutaj na siłę chyba tylko po to, żeby zaszokować widza pod sam koniec, również wypada blado; a ostatnie sekundy są mało emocjonujące, bo wiadomo, że żaden scenarzysta przy zdrowych zmysłach nie uśmierci Johna Watsona w środku sezonu, i to jeszcze poza kadrem. Zwłaszcza że w poprzednim tygodniu strzelano do Sherlocka – abstrahując już od oryginalności tego pomysłu, po prostu wiadomo, że ta dwójka jest nietykalna.
Tyle dobrego, że wszystkie te niedociągnięcia solidnie rekompensuje aktorstwem Toby Jones grający Culvertona Smitha – to pierwszy tak wyrazisty i charyzmatyczny przeciwnik Sherlocka od czasów Jima Moriarty’ego.
Moriarty był mało subtelny, bardzo ekspresyjny i teatralny w swoich zachowaniach, Charles Augustus Magnussen spokojny, stoicki i mało charyzmatyczny, natomiast Smitha przedstawiono jako z pozoru życzliwego gościa, który lubi pożartować, ale w jego wypowiedziach da się wyczuć drugie dno. Smith, choć Toby Jones miał zdecydowanie mniej czasu ekranowego niż Andrew Scott, jest równie intrygujący co Moriarty.
Trzeci odcinek, The Final Problem (Ostatnia zagadka), o tytule identycznym jak tytuł opowiadania Conan Doyle’a, w całości koncentruje się na losach Sherlocka, Johna, Mycrofta i Euros. Ponownie nie ma tutaj żadnej zagadki kryminalnej – trudno za taką uznać problem Rudobrodego czy absurdalnego kodu na cmentarzu – a wydarzenia są tak nawarstwione i pięć razy przewidziane przez Euros, Mycrofta lub Moriarty’ego, że to aż niewiarygodne. Zwłaszcza że okazuje się, że Mycroft, ten podobno mądrzejszy z braci Holmes, dochodzi do wniosku, że przecież nic się nie stanie wielkiego, jeśli Moriarty na pięć minut spotka się z Euros, która w dodatku jest chyba jeszcze niebezpieczniejsza niż Moriarty, skoro z nich dwojga to ona siedzi w więzieniu wyglądającym jak mugolska wersja Azkabanu.
Scenarzyści Sherlocka ewidentnie nie potrafią już rozdzielać czasu ekranowego sensownie między wszystkich bohaterów. Traktują sporo kwestii powierzchownie i dobrym przykładem jest tutaj rola Molly w trzecim odcinku. Dziewczyna pojawia się tylko po to, by Euros mogła ją wykorzystać do szantażu emocjonalnego Sherlocka, który z kolei szantażuje emocjonalnie Molly… Po czym o całej sprawie już się nic nie mówi. Źle świadczy o scenarzystach, że nie pokazali widzom skutku tej absurdalnej rozmowy, momentu, gdy Sherlock tłumaczy Molly, dlaczego właśnie tak się zachował. Sadystyczne gry Euros są wprawdzie stare jak świat, ale mogą stanowić przynajmniej ciekawe studium charakterologiczne postaci – pod warunkiem, że wątek zostanie potem pociągnięty… a tutaj tak się nie stało.
O ile dwa pierwsze sezony stanowiły kameralne, specyficzne, ale wierne duchowi Conan Doyle’a przeniesienie jego historii na ekran, o tyle od trzeciego sezonu serial opowiadał o popularności detektywa, a nie o jego przygodach i umiejętnościach. A na tym nie kończy się lista ostatnich przewinień serialu. Zabrakło inteligentnych, przemyślanych nawiązań do kanonu Conan Doyle’a, będących do tej pory jedną z największych zalet Sherlocka. Bohaterowie, do których przywykliśmy, nagle zaczynają zachowywać się absurdalnie i niezgodnie ze swoimi charakterami. Przerysowano ich, w dodatku niekonsekwentnie – pani Hudson w ostatnich dwóch odcinkach stała się swoją karykaturą, i to tylko po to, by na chwilę rozbawić widza. Role Molly i Lestrade’a zmarginalizowano całkowicie. Jakby tego było mało, postacie, które już zginęły, nieoczekiwanie wracają raz, drugi, trzeci, czwarty… I tak aż do znudzenia. Efekty specjalne i zabawne dialogi mają zamaskować fakt, że coraz częściej odcinkom brakuje fabuły albo jej spójności. A to, co można by w pierwszej chwili mylnie wziąć za fabułę, w drugiej chwili okazuje się złożonym planem Sherlocka, Mycrofta bądź Moriarty’ego, którzy z niewiarygodną przenikliwością przewidzieli każdy ruch swojego przeciwnika za pięć lat…
Nie mam problemu z tym, że Sherlock dzieje się w czasach współczesnych. Nie mam problemu z tym, że opowieści i charakterystyka bohaterów chwilami znacznie odbiegają od książkowych pierwowzorów. Nie mam problemu z dorzucaniem do odcinków Sherlocka nadprogramowych, acz stałych bohaterów w rodzaju Molly Hooper. Nie mam też problemu z tym, że na przykład w Elementary Watson jest kobietą. Nie w tym rzecz. Uważam, że w historiach o Sherlocku Holmesie najważniejsi są Sherlock Holmes, John Watson i zagadka kryminalna. Tymczasem ostatnio w Sherlocku najważniejsza była Mary, wskrzeszenia bohaterów, tajemnice, zdrady, dramat rodzinny Holmesów, odnalezione po latach siostry, John Watson, Sherlock i Mycroft… a zagadka albo pojawiała się mimochodem, albo wcale. Być może to dziwne, ale jednak od serialu o genialnym detektywie Sherlocku Holmesie i jego towarzyszu doktorze Johnie Watsonie oczekuję, że będzie o genialnym detektywie Sherlocku Holmesie i jego towarzyszu doktorze Johnie Watsonie, a nie Modą na sukces.