DOBRY OMEN 2. Do tanga trzeba dwojga [RECENZJA]
Roku pańskiego 1990 światło dzienne ujrzał rezultat współpracy dwóch poczytnych autorów fantastyki – Terry’ego Pratchetta i Neila Gaimana. Zabawna opowieść o parze przyjaciół – aniele i demonie – którzy dochodzą do wniosku, że świat nie zasługuje na zagładę, z miejsca podbiła serca fanów obu pisarzy.
O jedno łóżeczko za daleko
Na ekranizację trzeba było czekać bez mała trzydzieści lat, choć Gaiman i Pratchett pracowali wspólnie nad tym pomysłem dużo wcześniej. Mimo to sezon pierwszy Dobrego Omenu pojawił się na ekranach dopiero w roku 2019, cztery lata po śmierci tego drugiego. Początkowo Gaiman odmówił kontynuowania prac nad projektem, jednak pośmiertny list Pratchetta skłonił go do zmiany zdania. Produkcję rozpoczęto w roku 2017. W rolach głównych obsadzono Michaela Sheena jako anioła Azirafala i Davida Tennanta jako demona Crowleya. Towarzyszył im między innymi John Hamm jako archanioł Gabriel, Frances McDormand jako głos Boga / narrator i Benedict Cumberbatch jako głos Szatana.
Historia rozpoczyna się drobną pomyłką sytuacyjną, która umieszcza potomka Szatana, określanego czule Wielkim Adwersarzem, Pogromcą Królów, Aniołem Bezdennej Otchłani, Bestią zwaną Smokiem, Panem Tego Świata, Szatańskim Pomiotem i Księciem Ciemności, w niewłaściwym łóżeczku. Ups. Dalej może być już tylko gorzej.
Po sześciu tysiącach lat anioł Azirafal i demon Crowley, którzy na Ziemi pełnią swoje zawodowe posługi, dochodzą do wniosku, że żal im będzie patrzeć na zagładę tego miejsca. Pierwszy z nich prowadzi antykwariat, w którym – delektując się wyborną herbatą i muzyką klasyczną – nie dopuścił jeszcze do sprzedaży żadnej z książek, drugi zaś buja się po świecie bentleyem, w którym każda płyta po pewnym czasie zawiera wyłącznie utwory Queen, i hoduje rośliny doniczkowe. Trudno, doprawdy, wyrzec się tych drobnych przyjemności ot tak, bez sensownego powodu. Pomijając fakt, że współpracując mniej lub bardziej intensywnie przez taki długi czas, Crowley i Azirafal zdążyli się zwyczajnie polubić. Próbując zatem naprawić niewielki błąd sprzed jedenastu lat, robią jednocześnie, co mogą, by nie dopuścić do realizacji boskiego planu. Dla ułatwienia po historii plącze im się potomkini Agnes Nutter, która dzięki księdze przepowiedni wie, co nadciąga – choć nie ogarnia detali, bo przepowiednie nie są tak akuratne, jakby Anathema sobie tego życzyła – silny w wiarę, choć nie w liczbie, oddział tropicieli wiedźm oraz jedna podmalowana Jezebel.
Takich trzech, jak ich dwóch, to nie ma ani jednego…
Sezon pierwszy oparty jest w całości na powieści Pratchetta i Gaimana. Jest to rodzaj absurdalnego humoru, który trzeba lubić – osobiście za nim przepadam, więc już czołówka w genialnym wykonaniu Peter Anderson Studio wprowadza mnie w odpowiedni nastrój. Szalona animacja, która przedstawia drogę Azirafala i Crowleya do Apokalipsy, trwa nieco ponad półtorej minuty i jest prawdziwą perełką – odkrywanie ukrytych w niej elementów, to zabawa sama w sobie. Po niej zaś następuje każdorazowo niesamowita uczta w postaci interakcji Michaela Sheena i Davida Tennanta.
Panowie osobno mają niewątpliwy talent i imponujący dorobek. Michael Sheen jest uznanym aktorem teatralnym i filmowym i producentem walijskim, znanym szerzej z roli Luciana w serii Underworld, Tony’ego Blaira w filmie Królowa czy Aro w sadze Zmierzch. David Tennant to uwielbiany Doktor Who, a także psychopatyczny Des czy młody Barty Crouch Jr. z serii filmów o Harrym Potterze. Jednakże ich dokonania teatralne oraz filmowe bledną wobec nieprawdopodobnej chemii, jaka ich łączy. Sheen i Tennant razem to osobne zjawisko, które obserwować należy z podziwem i niesłabnącą admiracją, tak jak od lat czynią fani Dobrego Omenu czy serii Staged, w której David i Michael odgrywają samych siebie podczas pandemii. Ich spotkania na Zoomie to komediowy majstersztyk.
Tę chemię widać w Dobrym Omenie. Panom partnerują wspaniali aktorzy – John Hamm zwłaszcza w serii drugiej pokazuje sporo komediowego zacięcia, Nina Sosanya, Maggie Service czy Miranda Richardson, które występują w obu seriach, choć w różnych rolach, błyszczą w każdym wcieleniu. Prawda jednak jest taka, że to Sheen i Tennant tworzą Dobry Omen. Ten pierwszy jako na wskroś uczciwy, czasami tylko ulegający drobniutkim przyjemnościom anioł i drugi, jako wyluzowany (zwłaszcza w ruchach) i złośliwy demon dopełniają się wręcz zbyt idealnie, by było to możliwe. Widz ma (słuszne zresztą) wrażenie, że cokolwiek by się nie działo, jakkolwiek nie potoczy się historia, sama radość z oglądania tych dwóch w zupełności mu wystarczy.
Święci pańscy i anieli!
Szczególnie jest to pomocne w serii drugiej, w której, niestety, zabrakło już geniuszu Terry’ego Pratchetta. Charakterystyczne dla niego elementy – Jeźdźcy Apokalipsy, głos Boga / narratora, absurdalny dowcip, są w drugim sezonie odczuwalnie nieobecne. Pierwsze sceny są intrygujące – oto archanioł Gabriel, goły jak święty turecki (nie możemy wszakże zakładać, że właśnie takim stworzył go Bóg), pojawia się na progu antykwariatu Azirafala, dzierżąc puste pudełko. Dodatkową atrakcją jest fakt, że nie pamięta absolutnie nic, nawet swojego imienia. Azirafal, oczywiście, natychmiast prosi o pomoc Crowleya, ponieważ z przyczyn zrozumiałych dla wszystkich zaznajomionych z powieścią bądź sezonem pierwszym nie może wezwać na pomoc sił niebieskich. Biorąc zresztą pod uwagę okoliczności, byłoby to lekko nieostrożne.
To, co zaczyna się rzeczywiście zabawnie (a jak wspomniałam tutaj, sporą robotę odwala tu John Hamm w swoim bezradnym wcieleniu Gabriela / Jima), toczy się zbyt wolno, by naprawdę angażować widza. Azirafal i Crowley teoretycznie współpracują, ale jakoś niemrawo, ich wspólne sceny sugerują wyraźnie, że poszukiwanie zagubionej pamięci archanioła nie jest głównym motywem serii. Ich relacja, choć nadal rozkosznie wręcz niestabilna, ewidentnie ulega zmianie. Finał sezonu wyjaśnia wszystko, ale niekoniecznie daje widzom satysfakcję, tak stanowcze przeniesienie akcentów może być bowiem dla wielu z nich sporym zaskoczeniem.
Moim zdaniem sezon drugi jest zdecydowanie słabszy od pierwszego. Nie tyle widać brak pomysłu, ile mam wrażenie, że pomysł ten poszedł w niewłaściwą, dyktowaną być może nośnymi ostatnio hasłami, stronę. O ile historia utraty pamięci Gabriela jest do pewnego stopnia wzruszająca (swoją drogą, nie umknęła mi zmiana aktorki w roli Belzebuba, przykro mi to stwierdzić, ale trochę zajechało seksizmem), o tyle kierunek, w jakim prowadzone są postacie Azirafala i Crowleya nie do końca mi odpowiada, zmienia bowiem diametralnie to, co pokochałam w nich obu podczas lektury powieści i w czasie pierwszego sezonu. Z lekkim niepokojem zatem na ten moment, choć nadal jeszcze z nadzieją, czekam na sezon trzeci serii.