DNI GNIEWU
I giorni dell’ira – znane także pod anglojęzycznymi tytułami Days of Anger i Gunlaw – było w swej włoskiej ojczyźnie jednym z największych hitów roku 1967 (miejsce pierwsze przypadło wtedy Bóg wybacza – ja nigdy z nieśmiertelnym duetem Bud Spencer–Terence Hill). Film Tonina Valeriiego, oparty o powieść Rolfa Beckera Der tod Ritt Dienstags (Śmierć przyjeżdża we wtorek), był jednak popularny także w innych krajach, nie tylko europejskich. Oprócz sukcesu frekwencyjnego zyskał również uznanie krytyki, szybko przechodząc do klasyki podgatunku jako kolejna udana wariacja na temat rewolwerowych kołysanek Sergia Leone – a konkretniej Za kilka dolarów więcej. I nie bez kozery…
Całość nakręcono wszak w tych samych lokacjach. Tradycyjnie już wykorzystano plenery Andaluzji – między innymi tak zwane El Paso w Tabernas – oraz te same fragmenty studyjnych dekoracji wzniesionych na terenie Madrytu i w słynnym Cinecittà w Italii. Film ubarwiono też podobnie stylizowaną animowaną sekwencją otwierająca (za obie odpowiadał Iginio Lardani). Valerii – było nie było, autor skryptu do Za garść dolarów – podkradł także Leone kilku aktorów drugiego planu i skopiował parę ujęć mistrza (za kamerą stanął tu Enzo Serafin). No i w jednej z głównych ról obsadził Lee Van Cleefa, który na dobrą sprawę wcielił się w bardzo podobną postać do tej z Za kilka dolarów więcej, gdzie także odziany w schludne, stonowane czernią stroje stawał naprzeciw Clinta Eastwooda.
U Valeriiego „Anielskie oczka” dzieli ekran z „Anielską buźką”, czyli Giuliano Gemmą – byłym kaskaderem i akrobatą cyrkowym, dla którego był to równie owocny okres w danym gatunku kina, gdzie zasłynął przede wszystkim, grając Ringo. Jako Scott Mary kontynuuje pielęgnację swojego wizerunku „króla spaghetti-westernów” (tak ochrzcili go fani) – gładkolicego, pozornie wręcz niewinnego, ale dobrze zbudowanego chłoptasia z aspiracjami, którego okoliczności oraz nawiedzający jego małą mieścinę źli ludzie pokroju Franka Talby’ego (Van Cleef właśnie) uczą prawdziwego życia, jednocześnie sprowadzając na drogę grzechu i przemocy. Silny, władczy, dostojny i elegancki rewolwerowiec – mężczyzna światowy, który działa zgodnie z określonym kodeksem, trzyma się konkretnych zasad. I nieznający nawet swojego nazwiska bękart ze wsi – na co dzień tłamszony, opluwany, robiący (dosłownie) w gównie dzieciak. Człowiek z przeszłością i chłopak bez przyszłości.
To właśnie na ich relacji mistrz–uczeń osadza się cały film (w zależności od rynku promowany wpierw nazwiskiem Gemmy lub Van Cleefa, co daje pewien obraz rozpoznawalności obu aktorów). W jej tle przebiega jeszcze właściwa, mroczniejsza intryga, dotycząca wielkiego długu i ukrywanej przez lokalną społeczność tajemnicy sprzed lat. Oba wątki zgrabnie zazębiają się ze sobą, doprowadzając w rezultacie do oczywistego już od pierwszego spotkania bohaterów pojedynku na śmierć i życie (a są inne?). Jego ostatecznym potwierdzeniem również wyczekiwana przemiana Scotta, który w końcu swojego mistrza prześciga w umiejętnościach, jednocześnie górując nad nim sprawnością fizyczną wieku młodzieńczego. Nietrudno się również domyślić, kto ostatecznie wygra, bo też i nie na zaskoczeniach złożona ze sprawdzonych elementów produkcja ta jest zbudowana (aczkolwiek trafia się w niej parę mniejszych lub większych niespodzianek).
Zemsta, pieniądze, władza, ponętne niewiasty (Anna Orso, Yvonne Sanson i Christa Linder – dla każdego coś miłego), międzynarodowa obsada złożona z tak zwanych charakterystycznych zakazanych gęb (wśród których wyróżnić należy te Waltera Rilla i niewymienionego w napisach Ala Mulocka, dla którego był to ostatni ukończony film przed tragiczną śmiercią na planie Pewnego razu na Dzikim Zachodzie) oraz obowiązkowe strzelaniny w takt specyficznej, rozkrzyczanej muzyki (tym razem autorstwa Riza Ortolaniego, temat którego po latach Quentin Tarantino zgrabnie wkleił do swojego Django) – to wszystko znajdziemy tutaj w odpowiednich dawkach.
Valerii, który wespół z Ernesto Gastaldim i Renzo Gentą napisał również scenariusz, potrafi w dodatku zamienić te wszystkie klisze i gatunkowe schematy w atuty filmu. Filmu, który pomimo pewnych słabości oraz wtórności formy jest naprawdę solidnym reprezentantem westernów made in Italy (acz powstałym w koprodukcji z ówczesną Republiką Federalną Niemiec). Niby nie grzeszy oryginalnością opowieści, niemniej bez problemu wciąga. A nawet – jak w przypadku przywołanej wcześniej relacji Franka i zapatrzonego weń Scotta – fascynuje. Nauki tego pierwszego, oparte na z miejsca wdrażanej praktyce, są w dodatku doskonałą rozrywką samą w sobie.
Do tego dochodzi także jeszcze kilka smaczków i mrugnięć okiem do fanów gatunku – niekiedy nadto oczywistych, jak wspomniane już Za kilka dolarów więcej oraz inne konotacje z filmami Leonego, a czasem niezwykle subtelnych, na pierwszy rzut oka nie do wyłapania. O ile bowiem niejeden widz załapie dowcip w ochrzczeniu przez Scotta swojego osła mianem Sartana (takie imię nosiło wielu bandytów w spaghetti-westernach), o tyle już fakt, że Van Cleef zabija w jednej ze scen własnego dublera – Romano Puppo (!) – będzie czytelnym żartem jedynie dla nielicznych. Choć trzeba przyznać, że wyłapywanie podobnych smaczków to czysta frajda, szczególnie dla miłośników Dzikiego Zachodu maści wszelakiej.