DIEGO. Dualizm człowieka piłki
Kończący biograficzną trylogię dokument Asifa Kapadii to rzecz odważna, nieco bardziej energiczna niż poprzednie, bez gadających głów, skonstruowana niczym thriller połączony ze zjazdowością Boogie Nights, a zarazem przystępniejsza. Dualistyczne mocowanie się dwóch sił na ekranie, piękne, niejednoznaczne w ocenie, oraz zrozumiałem nawet dla laików piłki nożnej studium człowieka skazanego na legendarność świadczą o tym, że reżyser bardzo dobrze przemyślał wybór obiektu swojej popkulturowej wiwisekcji. Sport jest tutaj ważny, nikt nie stara się go odczarowywać, ale jawi się jako machina, do której dostało się trefne paliwo, istnieje bowiem szał zrozumiały tylko dla jego uczestników. A jeśli pośrodku tego wszystkiego mamy człowieka tak skomplikowanego, jak i zuchwałego, swoistą energię sprawczą, która musiała w końcu wykoleić się na zakręcie, to wszystko staje się jasne. Diego to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów dokumentalnych tego roku.
Podobne wpisy
W pewnym momencie na ekranie pada takie zdanie: „Za Diego poszedłbym na koniec świata, ale za Maradoną nie ruszyłbym się nawet z krzesła”. Początki kariery piłkarza, a szczególnie złote lata kopania dla Napoli, to ciąg przyjemnych spraw, które przytrafiły mu się dzięki talentowi i ciężkiej pracy, ale prostoduszny chłopak ze slumsów nie był przygotowany na status gwiazdy, jaki otrzymał od świata. Dualizm, będący kręgosłupem filmu, grzebie zarówno w formie dokumentu, który stara się być jak najdalej od nudnawego festiwalu „gadających głów”, jak i w samej postaci. Również miejsca, do których trafiał ten wrażliwy bawidamek, bezczelny biedak, syn ulicy i drogich restauracji (postać Diego złożona jest z wielu takich przeciwności) opierają się o niejednoznaczności. Włochy są wprawdzie krainą, która dała Maradonie najwięcej, ale też sferą, która zabrała mu skrawek duszy. Człowiek, który chce jedynie kopać piłkę i dobrze się dzięki temu bawić, co rozciągnięte jest na terytorium szersze niż murawa, będzie bowiem płacił z lichwiarskim procentem za szansę, którą dostał. Dokument Kapadii ogląda się więc niczym wspomniane Boogie Nights Andersona – złote lata i wesołość, która wręcz narracyjnie rozsadza widzowi poziom serotoniny, zakończone są ciągłymi skuchami oraz bardzo mrocznymi następstwami, równoważącymi poczucie beztroski. Nie ma zabawy za darmo, zdaje się mówić reżyser, ale problem jest o wiele szerszy – nie można być gwiazdą o tak wielkiej masie i energii bez spalania wszystkiego, co znajduje się dookoła.
Reżyser Sienny i Amy podaje nam bowiem w iście biblijnym tonie historię człowieka, który zagubił się w gąszczu znaczeń i możliwych wyborów. Z podobną skrupulatnością dziennikarską, pełnym wrażliwości oddaleniem i pełnym fascynacji dystansem opowiada o tym, że każdy sukces ma swoją cenę, która może przekroczyć możliwości przerobowe jednostki. Chociaż pozornie jesteśmy zbombardowani fragmentami meczów, wywiadów i relacji telewizyjnych, to nawet w takich momentach widzimy obraz człowieka z krwi i kości. Jednocześnie jednak to powolne krwawienie Maradony pozwala lepiej skupić się na otaczającym go środowisku, twórcę bowiem równie mocno interesują procesy społeczne i psychologiczne stojące za piłką nożną, kibicowaniem, kultywowaniem pewnych wartości. A w końcu niestety – równie symptomatycznym jak wcześniejszy szał – odwróceniem się od ikon.
Na szczęście w tym tyglu szaleństwa i złych wyborów nie brakuje poczucia humoru, niebędącego wyłącznie złośliwym chichotem. Maradona składa się z wielu walczących ze sobą sił, ale również z pochwały życia. To swoisty Dionizos, który czasami robi szarżę na boisku, aby potem zabijać się na nowo. I te obrazy, co cieszy, wciąż malują się na zmianę na tej strapionej i wykrzywionej uśmiechem twarzy. Asif Kapadia na szczęście nawet przez chwilę o tym nie zapomina.