search
REKLAMA
Recenzje

DEJA VU. Nieszablonowe science fiction skłaniające do refleksji

Deja vu to obraz niespokojny i pesymistyczny, obraz, w którym nie ma miejsca na chwałę czy radość ze zwycięstwa.

Darek Kuźma

19 marca 2022

REKLAMA

Czy mieliście kiedyś takie dziwne wrażenie jakby… jakby miejsce, w którym właśnie jesteście, było wam znane, chociaż zdawaliście sobie sprawę, że nigdy tam nie byliście? Czy kiedykolwiek czyjaś twarz wydała wam się na tyle znajoma, iż moglibyście przysiąc, że już ją kiedyś widzieliście, a okazało się, że przez całe życie dzieliły was setki kilometrów? Czy przeszyło was kiedyś niepokojąco realne wrażenie doświadczania czegoś po raz kolejny, kiedy jeszcze chwilę wcześniej wydawało się to ekscytującą nowością? Przypuszczam, że większość czytelników wie, o czym piszę i zna to dziwne uczucie, które fachowo określa się mianem “deja vu” (z francuskiego “już widziane”). Fenomen ten był już wielokrotnie wykorzystywany i analizowany w filmach, a teorii wyjaśniających, czym tak naprawdę “deja vu” jest, powstało nie mniej niż samych produkcji zajmujących się tym tematem. Obraz Tony’ego Scotta proponuje kolejną, bardzo nieprawdopodobną w swoim założeniu – taką, której jeszcze nikt wcześniej nie pokazał.

Sam nie wiem od czego najlepiej by tu zacząć. Najnowszy obraz Tony’ego Scotta jest filmem dobrym, o ile takie stwierdzenie jeszcze przejdzie w tekście filmowym. Chociaż “dobry” to chyba jednak niewłaściwe określenie tego, co przygotował reżyser. Bo Deja vu to efektowny zlepek tak gatunków, jak i ciekawych rozwiązań, który zostaje podany jako typowa rozrywka, ale ma do zaoferowania coś więcej. Nie wiem, jak to wyjaśnić – widzieliście kiedyś film, którego kawałki przypominały jakieś inne produkcje, ale jako całość stanowił historię, która była absolutną nowością? Przypuszczam, że większość czytelników wie, o co chodzi i zna to dziwne uczucie. To właśnie Deja vu – całościowy efekt, a nie suma poszczególnych elementów. Ale przede wszystkim to fantastyczna wizja twórcy, który ostatnio niemiłosiernie bawił się warstwą wizualną swoich filmów, opanowując dzięki temu tę stronę filmowego rzemiosła. Tony Scott proponuje widzowi masę niesamowitych i nieszablonowych rozwiązań rodem z podrzędnego science fiction, lecz czyni to na tyle efektownie, że odwraca uwagę od naciąganych fundamentów swojego pomysłu i na tyle efektywnie, że kupujemy tę konwencję w okamgnieniu. Scott zostawił wreszcie swoje zabawki w domu i skupił się tym razem na opowiadanej historii, co wcale nie oznacza, że jego najnowszy obraz nie jest fascynującą wizualnie akcją. Deja vu – interpretacji tego fenomenu było wiele, lecz żadna nie ukazywała tego dziwnego uczucia jako efektu bycia obserwowanym z przyszłości. Tony Scott stworzył iluzję, która balansuje na granicy wiarygodności, lecz dzięki fascynującej stronie wizualnej potrafi utrzymać ją do samego końca.

Duża w tym zasługa aktorów – Washingtona, Kilmera, Goldberga i Caviezela, bez których Scott byłby jak dziecko we mgle, a jego projekt wpadłby w pułapkę swojej naiwności. Wszyscy wymienieni panowie dostosowują swoje kreacje do potrzeb konwencji, w której czują się wyśmienicie, a wszystko łączy w jedną, spójną całość grający pierwsze skrzypce Denzel Washington. To przede wszystkim jego dystans do roli i sposób, w jaki skonstruował swoją postać, pomagają Scottowi utrzymywać w działaniu rzucone na widza zaklęcie. To interakcje między głównymi bohaterami nadają Deja vu tempa, humoru i jako-takiej wiarygodności, której film potrzebuje, aby rozwinąć w pełni planowaną historię. A jest co rozwijać, bo linia fabularna ukazująca to dziwne uczucie jako efekt bycia obserwowanym z przyszłości potrzebuje wszelkich możliwych środków, aby widza zainteresować, a nie rozbawić. Dlatego też zalecam szczególne zwrócenie uwagi na grę aktorów – na ich interakcje, gesty, mimikę i pojedyncze słowa. Jasne jest, że gdyby przyjrzeć się filmowi przez szkło powiększające, to pewnie cala historia zamieniłaby się w coś na kształt sera szwajcarskiego, ale to nie o to przecież chodzi.

Początkowo ekipa miała problemy z wyborem lokacji do kręcenia, ponieważ Nowy Orlean został spustoszony przez huragan Katrina. Lecz kiedy znaleziono już miejsce zastępcze, Scott postanowił jednak osadzić akcję w podnoszącym się po tragedii, zdewastowanym mieście. Facet dobrze wiedział co robi, bo przez tę decyzję nadał swojemu filmowi potężny, emocjonalny wydźwięk, dzięki któremu mógł rozwinąć kilka planowanych motywów fabuły. Punktem wyjściowym opowiadanej historii jest moment wysadzenia w powietrze promu z ponad 500 osobami na pokładzie – wracającymi zwycięsko z walki ze skutkami huraganu marynarzami oraz ich rodzinami. Wstrząsająca tragedia staje się sprawą priorytetową – jej rozwiązanie ma być symbolicznym triumfem amerykańskich wartości i ducha. Powołana zostaje specjalna grupa FBI, która ma dostęp do najnowocześniejszych technologii – w tym dosyć nadzwyczajną możliwość oglądania obrazów sprzed dokładnie 4 dni i 6 godzin – wgląd w przeszłość. Do wspomnianej grupy dołącza agent specjalny Departamentu Sprawiedliwości, który zainteresował się sprawą po znalezieniu zwłok młodej dziewczyny. To, co z początku zdaje się kolejnym sprawnie zrobionym filmem akcji, wraz z czasem i kolejnymi pościgami oraz wybuchami zaczyna iść w dość niespodziewanym kierunku. Tony Scott bowiem, na równi z odpowiedziami na pytania kto, dlaczego i po co, skupił się na kilku innych, niewypowiedzianych.

Bo pomimo całej efektownej otoczki, wszystkich wymyślnych scenografii i technicznej perfekcji wykonania, Deja vu wyraża żal za człowiekiem, za istotą ludzką, która zginęła zbyt wcześnie, zbyt młodo. I jest to najbardziej zaskakujący aspekt filmu Scotta – właśnie to uczucie, ten nieopisany smutek po ludziach, którzy zostali brutalnie pozbawieni życia przez siły natury czy głupotę człowieka, ten ściskający za gardło żal po ludziach, którzy mogli coś zmienić. Przewija się to przez cały film w sposobie, w jaki reżyser go prowadzi, w wizualnej stylizacji obrazu, a przede wszystkim w grze aktorów. Dedykacja zawarta na końcu mówi sama za siebie – dla ofiar huraganu Katrina. Dla tych wszystkich, którzy niepotrzebnie odeszli. Wstrząsająca tragedia zawsze zbyt późno staje się płaszczyzną dla wielu pytań. Ażeby nadać jeszcze bardziej emocjonalnego tonu swojemu najnowszemu obrazowi, Scott stawia równocześnie delikatne zapytanie o istotę patriotyzmu w naszych czasach – jego postaci, znaczenia i granic. Czy to stan ducha, czy czyny, a jeśli to drugie, to czy zawsze usprawiedliwione. Nie dostajemy żadnej odpowiedzi – patetycznie to określając, musimy ją znaleźć w sobie.

Sam nie wiem, na czym najlepiej by tu zakończyć. Deja vu to obraz niespokojny i pesymistyczny, obraz, w którym nie ma miejsca na chwałę czy radość ze zwycięstwa. Jedynie na gorzki uśmiech i ironiczną końcówkę (zaskakującą, w przeciwieństwie do reszty filmu). Jak mówi główny bohater – “nieważne, co zrobisz, zawsze coś tracisz” – ratując 500 osób, ginie jednostka. Kto ma prawo decydować? Ostatecznie właśnie to uważam za największy atut filmu Scotta, bo dzięki temu Deja vu nabiera zupełnie nowego znaczenia. Tony Scott to jeden z niewielu żyjących reżyserów, którzy potrafią połączyć efektowną rozrywkę z głębszym podtekstem. Zapewne dla wielu widzów film będzie jedynie mniej lub bardziej udanym akcyjniakiem, lecz dla mnie jest to obraz, który pomimo bycia typowym kinem akcji – szybkim, głośnym i efektownym – skłania do refleksji nad kondycją naszego świata, jak również do swoistego sentymentu. I to przede wszystkim zostało mi po najnowszym obrazie Tony’ego Scotta. Nie wgniatający w ziemię podwójny pościg na dzielonym ekranie, nie kolejna wersja wyjaśniająca fenomen deja vu. Czy się to zauważy czy nie, to już inna kwestia, ale pewne jest, że Tony Scott to jeden z niewielu twórców, który robi filmy będące dla każdego czymś innym.

Tekst z archiwum film.org.pl (04.01.2007).

REKLAMA