search
REKLAMA
Gry

DAYS GONE. Romantyczne „The Walking Dead” w sosie „Synów Anarchii”

Mikołaj Lewalski

29 września 2019

REKLAMA

Niewiele gier potrafiło przytłoczyć mnie grozą i trzymać w nieznośnym napięciu tak jak Days Gone. Spotkania z hordami liczącymi dziesiątki albo nawet setki przerażająco szybkich zombie to adrenalina w czystej postaci. Wówczas dochodzi do nas, że nie sterujemy niezwyciężalnym herosem, ale w gruncie rzeczy delikatną istotą ludzką. Podczas tych starć często jeden błąd wystarcza, by zobaczyć, jak protagonista marnie kończy zasypany rojem krwiożerczych karykatur człowieka. Buduje to wyjątkowy klimat zaszczucia i niebezpieczeństwa – spokojne przystanie są rzadkością, a poza nimi cały czas trzeba się mieć na baczności. Idzie to w parze z wydźwiękiem historii, która przez większą część czasu nasycona jest mrokiem i poczuciem beznadziei. Gdzieniegdzie przez te ciemne chmury przedostaje się jednak promyk światła: nadzieja, która jest motywem przewodnim historii i powinna towarzyszyć także graczowi podczas kilku pierwszych godzin gry.

Jest tak, ponieważ pierwszy kontakt z Days Gone nie należy do najszczęśliwszych. Poszatkowana forma retrospekcji i rzucenie gracza w sam środek akcji pozbawionej większego kontekstu to zabiegi, które zamiast zaintrygować porządnie mnie zdezorientowały. Kolejnymi problemami okazały się umowność i niedoróbki techniczne, które mocno podkopywały wiarygodność przedstawionego świata. Wydaje mi się jednak, że ten krytycyzm częściowo wynika z bycia rozpieszczonym przez Red Dead Redemption 2. Kosmiczny poziom dopracowania i złożoności tamtej gry z automatu sprawia, że inne tytuły wypadają mniej korzystnie, jeśli porównamy je do dzieła Rockstara. Z drugiej strony niektórzy gracze byli niezwykle sfrustrowani wiarygodnie powolnymi ruchami głównego bohatera czy koniecznością podnoszenia każdego przedmiotu osobno, przy akompaniamencie stosownej animacji. Ja jednak zakochałem się w tym realistycznym podejściu do budowy świata, przez co Days Gone początkowo nie mogło mnie do siebie przekonać. Broń materializująca się w rękach bohatera, kij bejsbolowy przyklejony do pleców czy machnięcie ręką jako sposób na zebranie kilku leżących obok siebie przedmiotów – tego typu bzdurki waliły po oczach, które ostatnie pół roku spędziły na obłędnie wiarygodnym cyfrowym Dzikim Zachodzie. Do czasu.

Kiedy już przyzwyczaiłem się do wspomnianej umowności, przestałem zwracać uwagę na takie szczegóły, a nawet wybaczyłem część uchybień dzięki uzyskanej w ten sposób przystępności tytułu. Co ważniejsze jednak, moją uwagę pochłonęła dobrze poprowadzona historia i świetnie budowany klimat. Główny bohater, Deacon, i jego wierny kompan, Boozer, nie od razu przekonali mnie do siebie, ale z upływem kolejnych godzin naprawdę ich polubiłem. Obaj panowie należeli niegdyś do gangu motocyklowego, co odgrywa ważną rolę w całej historii i budzi słuszne skojarzenia z Darylem z The Walking Dead. Postaci są mocną stroną Days Gone, a gra daje sobie sporo czasu, by przybliżyć ich historie i nierzadko skomplikowane osobowości. Dialogi okazjonalnie zbliżają się niebezpiecznie blisko banału, ale przez większość czasu są błyskotliwie napisane i w pełni pasują do bohaterów, którzy biorą w nich udział. Niektóre rozmowy i decyzje podejmowane przez postaci prowokują światopoglądowe refleksje – to obowiązkowy element każdego dobrego postapo i dobrze, że nie zabrakło tego także tutaj. Im dalej w las, tym większe emocje i zaangażowanie gracza, który zaczyna obawiać się o bohaterów i los, który może ich czekać.

Ton historii i nieprzyjazny charakter otwartego świata, w którym walczymy o przetrwanie, skutecznie przepełniają pesymizmem, który tylko czasami zostaje przełamywany. W Days Gone, podobnie jak w The Walking Dead, cywilizacja człowieka przestała bowiem istnieć. Większa część ludzkiej populacji została zarażona potwornym wirusem, rozszarpana na strzępy przez odmienione chorobą kanibalistyczne kreatury albo zginęła w wyniku bombardowań miast. Ocalali walczą nie tylko z zarażonymi, ale także z bandytami narzucającymi dominację przemocą oraz religijnymi fanatykami, których okrucieństwo zawstydza nawet krwiożercze zombie. To brutalny świat, w którym ludzkie życie nie ma większej wartości, a nieliczni idealiści często płacą ogromną cenę za próby walki o lepsze jutro. Deacon jest idealnym protagonistą dla tego typu opowieści – to człowiek rozdarty między wrodzoną praworządnością a morderczymi zapędami, których paliwem są żałoba i prześladująca go przeszłość. Znany przede wszystkim fanom Gwiezdnych wojen Sam Witwer (Starkiller w niekanonicznej już dylogii The Force Unleashed oraz Darth Maul z Wojen klonówRebeliantów oraz filmowego Hana Solo) nadaje tej postaci autentyzm i człowieczeństwo. Okazjonalne szarżowanie i nadekspresja nie zmieniają tego, że to świetna i zapadająca w pamięć rola, nieprzyćmiewająca jednak reszty interesujących bohaterów.

Choć to klimat i historia są największymi atutami Days Gone, do przykucia gracza do ekranu na długie godziny niezbędna jest też solidna rozgrywka. I choć mam do niej trochę zastrzeżeń, to w ogólnym rozrachunku okazuje się ona bardzo satysfakcjonująca i emocjonująca. Jasne, umowność i niedoróbki techniczne irytują, a upierdliwa konieczność nieustannych napraw broni i motoru (który trzeba też tankować co kwadrans) potrafi zmęczyć. Mechanika strzelania niestety nie należy do najlepszych, a niektóre zachowania ukochanego jednośladu protagonisty bywają kuriozalne. Skradanie, ataki z ukrycia i walka wręcz przynoszą jednak tyle frajdy, że opisywane uchybienia tracą na znaczeniu. Model jazdy jest naprawdę porządny, a prosty system craftingu i związana z nim konieczność zbierania rozmaitego badziewia bardzo pasują do konwencji. Dobrze przemyślano także interakcje z różnymi obozami ocalałych – wykonywanie dla nich misji i dostarczanie im surowców oraz trofeów (odcięte uszy zarażonych, ciekawy pomysł) skutkują dostępem do lepszych usług i przedmiotów. Umożliwia to także zabawę w role playing i podjęcie decyzji, w którym obozie chcemy spędzać więcej czasu – polityka każdego z nich prezentuje się zgoła odmiennie, co sprawia, że możemy wybrać opcję najbardziej tożsamą z naszym światopoglądem. Postaci napotykane na naszej drodze odzwierciedlają najróżniejsze życiowe postawy, co czyni ten świat barwnym i interesującym.

Wspomniany świat zdecydowanie należy także do najładniejszych i najbardziej szczegółowych, jakie widzieliśmy w grach. Tekstury i modele postaci (z wyjątkiem cutscenek, podczas nich mamy wrażenie obcowania z interaktywnym filmem) okazjonalnie trącą myszką, ale wirtualny Oregon to bogate w detale miejsce pełne przepięknych i niezwykle klimatycznych scenerii. Zróżnicowane warunki pogodowe sprawiają zaś, że jest nam dane oglądać te same lokacje w różnych wersjach. Jeszcze większe wrażenie robi doskonałe udźwiękowienie – od przejmującej muzyki, przez soczyste odgłosy walki, przerażające wrzaski zarażonych, aż po detale pokroju przerywanego odgłosu towarzyszącego jeździe motorem po drewnianym pomoście. Z tego wszystkiego prawdopodobnie najlepiej zapamiętam jednak wycie hordy zarażonych, którą słychać, zanim ją w ogóle zobaczymy. Już po pierwszym (najpewniej zakończonym śmiercią) starciu z tym żywiołem opisywany gwar będzie jeżył włos na karku za każdym razem, kiedy go usłyszycie.

Desperackie walki z hordami i nerwowe przekradanie się przez miasta oblegane przez zarażonych to doświadczenia, które obok angażującej historii zostaną ze mną najdłużej po ukończeniu Days Gone. Niektóre wątki obierają odrobinę zbyt zachowawczy kierunek, ale nie zmienia to faktu, że śledzimy ich rozwój z zapartym tchem. Jeśli dodamy do tego całkiem porządną rozgrywkę i świetnie wykreowany świat, otrzymamy godny polecenia tytuł, któremu można wybaczyć sporo mniej lub bardziej poważnych wad.

REKLAMA