STAR TREK. “Piraci z Karaibów” w kosmosie
Mój stosunek do uniwersum Star Treka można określić jako podejście “potencjalnego fana” – w życiu nie widziałem żadnego odcinka oryginalnej serii, a jedynie pojedyncze epizody The Next Generation, Voyagera i Deep Space Nine. Do tego dwa, albo trzy filmy pełnometrażowe (bardzo miło wspominam Pierwszy kontakt). Mimo, że nie znam serialu zbyt dobrze, zawsze fascynował mnie swoją odmiennością i przedstawieniem przyszłości w sposób wpisujący się w konwencję SF, ale przedstawioną dosyć realistycznie. Najbardziej z tego wszystkiego przemawiały do mnie starcia statków kosmicznych, podczas których kapitan nie biegał jak głupi po całym pojeździe, strzelając osobiście z każdego działa.
Gdzieś usłyszałem, że film J.J. Abramsa to tacy Piraci z Karaibów w kosmosie. Chyba nie można było celniej określić nowego Star Treka – jest efektownie, szybko i głośno, z przytupem i humorem oraz (co najważniejsze) wcale niegłupio. Moja pierwsza myśl podczas oglądania prologu z wyłaniającym się z czarnej dziury statkiem Romulan to “WOW!”. Patrząc, jak jedna z wystrzelonych przez niego torped rozrywa kadłub statku Federacji USS Kelvin, powodując wyssanie w próżnię jednego z członków załogi, byłem w stanie dodać jedynie “wooow…”. Tego akurat się spodziewałem – w końcu już na zwiastunach było widać, że spece od efektów specjalnych mają szanse powalczyć o nominację do Oscara. Zastanawiały mnie inne kwestie, z którymi musieli poradzić sobie twórcy, więc po kolei:
Najprawdopodobniej najważniejszy był dobór aktorów, mających odgrywać obrosłe legendą postacie (obrosłe przynajmniej w USA, gdzie co drugi fan ma miniaturkę USS Enterprise w pokoju, “live long and prosper” jest uważane za oficjalne pozdrowienie, a Biblię przetłumaczono na język Klingonów). Panowie (i jedna pani) są nie tylko względnie podobni do oryginałów, ale też wywiązują się z zadania wzorowo. Jak na razie trudno mi wyobrazić sobie, żeby młodzi Spock i Kirk mogli być dobrani i zagrani lepiej.
Podobne wpisy
Byłem bardzo zadowolony ze sposobu, w jaki twórcy przedstawili i rozwijali postacie, co przy dość sporej ich liczbie, mogło się skończyć tak, jak w najnowszych X-Menach. Tak się na szczęście nie stało – każdy członek nowej-starej załogi jest wprowadzony w ciekawy sposób (wyjątkiem jest Kirk, ale o tym później) – McCoy panikuje przed startem promu, Chekov łamie sobie język wprowadzając do komputera kod dostępu, a Sulu ze strachem w oczach stwierdza, że nie potrafi włączyć napędu Warp. Wszyscy bohaterowie są obecni przez cały film, nie odnosi się wrażenia, że twórcy stwierdzili: “OK, już go pokazaliśmy, więc skupmy się tylko na Kirku i Spocku”. Nie! Tutaj każdy załogant jest interesujący, każdego można polubić (Simona Pegga jako Scotty’ego nawet trzeba!) nawet mimo tego, że otrzymali mniej czasu ekranowego niż inni.
Słyszałem, że główny schwarccharakter, czyli grany przez Erica Banę Nero, wydaje się być nieobecny w filmie i mało rozbudowany. Spójrzmy prawdzie w oczy – nie jest to postać skomplikowana, kieruje się prostymi i jasnymi pobudkami, a czasu na ekranie dostał dokładnie tyle, ile potrzebował. Szkoda, że scenarzyści nie pokusili się o odrobinę inwencji w tej kwestii, ale schemat “złego głównego złego” sprawdza się i nie kłuje w oczy… zbyt mocno. Cieszy też fakt, że Leonard Nimoy, czyli oryginalny Spock, został włączony do obsady nie tylko po to, aby mrugnąć okiem do widza – jego rola jest ważna dla fabuły, a film wcale nie traci przez nią spójności.
Trzeba teraz troszeczkę ponarzekać. Jedna scena boli mnie wyjątkowo – chodzi mi o pierwsze pojawienie się Kirka na ekranie (scena z samochodem ze zwiastuna) – jest jednocześnie potrzebna i niepotrzebna. Potrzebna dlatego, ze Spock otrzymuje analogiczny fragment, który w celny sposób przedstawia jego wyobcowanie ze społeczności Wolkan oraz stosunki z ojcem i matką. Niepotrzebna dlatego, że druga scena z Kirkiem w roli głównej, znowu wygląda jak pierwsze wprowadzenie postaci na ekran – z tym jednak, że jest dużo lepsze. Czarę goryczy dopełnia podkład muzyczny – “Sabotage” zespołu Beastie Boys, piosenka, której szczerze nienawidzę.
I to w zasadzie największy problem, jaki miałem z tym filmem, dalej mógłbym się już tylko czepiać i argumentować w stylu “jest bardzo dobrze, szkoda, że nie jest jeszcze lepiej”. Jak w każdym filmie rozrywkowym znajdzie się bowiem parę scen, do logiki których można się przyczepić (skok ze spadochronem z orbity) i jedno czy dwa niejasne, podlegające dyskusji rozwiązania fabularne. Jednak od czasu, kiedy Indiana Jones wyskoczył wraz z dwoma innymi osobami na pontonie z samolotu i przeżył, postanowiłem w takich sytuacjach kierować się matematyką. Jeśli wynik równania wątpliwości – frajda, jest liczbą ujemną, oznacza to, ze przyjemność z oglądania nie tylko rekompensuje nieścisłości, ale pozwala na dodatek z czystym sumieniem cieszyć się seansem.
Czego brakuje? Czegoś, co mieli zarówno Piraci z Karaibów, jak i zeszłoroczny Iron Man – w Star Treku nie ma jednej, wybitnej (a co, role rozrywkowe też mogą takie być!) kreacji, jaką był Jack Sparrow albo Tony Stark. Takie rozważania to jednak zwykłe gdybanie, a do filmu Abramsa wrócę z przyjemnością niejeden raz.
Tekst z archiwum Film.org.pl (18.05.2009)