search
REKLAMA
Recenzje

CZŁOWIEK BEZ PRZESZŁOŚCI (2002). Laurka dla proletariatu

Szymon Skowroński

26 września 2017

REKLAMA

Finowie to specyficzny naród, a Aki Kaurismäki to specyficzny Fin – i specyficzny filmowiec. Gardzi wieloma rzeczami, przede wszystkim jednak – sobą i swoimi filmami. Uważa, że kino skończyło się w październiku 1962 roku, od gatunku ludzkiego woli psy i nie ukrywa, że podczas pracy nad swoimi projektami wspomaga się alkoholem (chociaż ma w tej kwestii bardzo określone zasady – może reżyserować pod wpływem, ale nie może tak pisać lub montować). Pali około miliona papierosów dziennie, a raz na kilka lat wypuszcza film, którym jedni się zachwycają, a inni – nie mogą pojąć zachwytu tych pierwszych.

Człowieka bez przeszłości otwiera ujęcie głównego bohatera skręcającego papierosa. To wysoki facet o beznamiętnym spojrzeniu, a ujęcie to niemal podsumowanie całej energii, jaka bije z filmu. Kaurismäki nie tylko ogranicza do minimum filmowy warsztat, stawiając na elegancki minimalizm pracy kamery i teatralną umowność scenografii. Jego postacie niemal zastygają w kadrach, a jeśli już się ruszają, to ospale i niespiesznie – i głównie skręcają papierosy, jedzą groteskowo małe posiłki lub opierają się o blaty, aby popić coś z brudnych szklanek. Wspomniany facet wypala papierosa i wraca na swoje miejsce w przedziale – podróżuje pociągiem. Dociera na miejsce, wysiada na dworcu i zbiera go na drzemkę. Omija go przez to brutalna scena napadu, którego sam jest ofiarą. Trzech rabusiów za pomocą kija baseballowego pozbawia go przytomności. Z jego torby wyciągają jedyną rzecz, która może cokolwiek o nim powiedzieć – maskę spawacza. Jeden z oprawców zakłada tę maskę, symbolicznie czyniąc się ślepym i odciętym od aktu przemocy, którego jest przecież uczestnikiem. Dokumenty napadniętego nieszczęśliwca lądują w koszu na śmieci tuż obok niego – ale jego tożsamość znika na dobre…  Bez pamięci, tożsamości – bez przeszłości – budzi się w szpitalu w obcym mieście i próbuje odnaleźć się w nowych okolicznościach.

To wszystko brzmi całkiem ekscytująco. Pachnie kryminałem lub skomplikowaną filmową układanką, którą umieszcza się w rankingach ze zwrotem „mind-blowing movies”. Ale pamiętajmy, to Kaurismäki. Reżyser, którego filmy sprawiają – jak sam o nich mówi – że dzieła Roberta Bressona wyglądają jak epickie kino przygodowe. Nie ma mowy o jakiejkolwiek wartkiej akcji, rozwiązywaniu zagadek, trzymających w napięciu sekwencjach czy szokujących zwrotach akcji. Przecież nawet bandyta założył na oczy maskę do spawania. Poszukiwanie siebie w Człowieku bez przeszłości to próba zaakceptowania teraźniejszości takiej, jaką ją zastajemy. Z pomocą bohaterowi przychodzi ubogie fińskie małżeństwo. Mąż – głowa rodziny – dostaje od żony raz na jakiś czas nieco drobnych, aby móc kupić sobie trochę piwa. Kąpieli zażywają na podwórku, w zaimprowizowanym prysznicu. Jedzą niewiele. A jednak – w codzienności potrafią odnaleźć radość i szczęście. Co ciekawe, tytułowy bohater bardzo szybko adaptuje się do tej wymuszonej ascezy, jakby i dla niego była ona stanem naturalnym.

Sposób, w jaki Kaurismäki przedstawia swoją opowieść, przypomina nieco smętny, powolny monolog starego gawędziarza po trzech piwach, z niedopalonym papierosem między palcami. Ujęcie po ujęciu, scena po scenie, film rozgrywa się bez większych zaskoczeń i udziwnień – a jednak historia wciąga i angażuje. Duża w tym zasługa dyskretnego, surowego humoru, który nie ma praktycznie żadnej przeciwwagi w postaci sentymentu lub melancholii. Jeśli reżyser faktycznie uważa, że człowiek jest z natury zły, to jest dla niego bardzo pobłażliwy i wyrozumiały. Najczarniejsza postać – chciwy dozorca Anttila – otrzymuje twarz wiejskiego głupca, którego opuszcza jego „krwiożerczy” pies, by pozostać z nowym właścicielem, który okazuje mu minimum czułości. Nawet samospełniający się, naiwny fabularnie motyw zemsty jest tutaj jedynie namiastką tego, co mógłby uczynić inny filmowiec, skoncentrowany na istocie zła. Główny bohater w ogóle nie szuka odwetu za pobicie i pozbawienie dawnego życia. Jednak wyraźnie daje się zauważyć niechęć Kaurismäkiego do instytucji rządowych, które swoją opieszałością i nieprzyjazną postawą utrudniają życie jednostce.

Film cechuje powściągliwość we… wszystkim. Reżyser skupia się na drobnych szczegółach, ale to w nich tkwi siła tego obrazu. Mała, brudna szklanka z wodnistym piwem urasta tu do rozmiarów artefaktu przynoszącego szczęście. Torebka herbaty wielorazowego użytku noszona przez bohatera w pudełku po zapałkach… chyba nie trzeba tego tłumaczyć. Jest też piękna scena melodramatyczna. Bohater i jego przyjaciel stoją w kolejce po darmowe posiłki od opieki społecznej. Przy polowej kuchni, wśród brzdęku porcelanowych talerzy i blaszanych łyżek, twarzą w twarz stają on i ona – i zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia. Skąd to wiemy? On przez ułamek sekundy ma błysk w oku, ona patrzy na niego pół chwili dłużej niż na innych. I nic więcej. Tylko tyle trzeba. Miłość zdarza się nawet skrzywdzonym i poniżonym gdzieś między skandynawską pustką a rosyjskim bezmiarem.

Kadry Człowieka bez przeszłości wyglądają jak socrealistyczne pocztówki. Polski widz odnajdzie na nich coś, co określa się u nas komuną.  Ograniczone do minimum dekoracje stanowią scenę dla postaci, przyłapanych przy codziennych czynnościach. Ściany pomalowane olejną, świecącą farbą, nieestetyczne rozwiązania hydrauliczne, proste meble i sprzęty nie wyglądają dramatycznie i filmowo, ale przecież nie dzieją się wśród nich żadne dramatyczne i filmowe rzeczy. Bohaterowie stają naprzeciwko siebie, kwestie wygłaszają jednostajnie, bez akcentu i mimiki. Ruszają głównie prawą ręką – od klatki piersiowej do ust, żeby podpalić i odłożyć papierosa. Filmy Kaurismäkiego (również Człowieka…) porównuje się nieraz do amerykańskiego czarnego kryminału, biorąc pod uwagę estetykę obrazu z dużą ilością cienia i niskim kluczem oświetleniowym. Nawet jeśli to porównanie jest nie do końca trafne – bo przecież film noir to nie tylko estetyka – to faktycznie w obrazach fina widać wyraźne inspiracje chociażby… Człowiekiem z przeszłością.

W tym statycznym obrazku, przyprawionym delikatnie wyczuwalnym humorem, jest jednak pewien zryw szaleństwa i ujście dla punkowej, buntowniczej strony twórcy. To oczywiście scena koncertu. Już wcześniej romansował Kaurismäki z muzyką – nie jako jej wykonawca ani autor, ale – miłośnik. Jego  Film Leningrad Cowboys jadą do Ameryki był wyrazem całkowitej, życiowej miłości do muzyki, a sceny muzycznych występów pojawiają się też w innych dziełach, nierzadko stanowiąc punkt kulminacyjny. Wykonawcami zwykle są amatorzy. Nie inaczej jest w Człowieku bez przeszłości. Koncert zrzesza wszystkie postacie w jednym miejscu, zaciera podziały między nimi i prowadzi bezpośrednio do szczęśliwego rozwiązania fabuły.

Kaurismäki przynudza zarówno jako scenarzysta, jak i reżyser. Filmowa nuda jest pierwszym progiem zwalniającym, która czeka na widza – albo go przekroczy, przyzwyczai się i rozsmakuje, albo chwilę później zawróci, by nigdy więcej tu nie wracać.

REKLAMA