CZASEM SŁOŃCE, CZASEM DESZCZ. Cudowny przedstawiciel kina Bollywood
Cudowny! Nie bójcie się poszerzać swych filmowych horyzontów. Kino Bollywood, praktycznie nieznane w Polsce, właśnie czeka na odkrycie. Już po pięciu minutach bez problemu (może dzięki temu, że oglądam więcej filmów azjatyckich niż amerykańskich) załapałem klimat Czasem słońce, czasem deszcz i bawiłem się przednio. Po trzeciej piosence zacząłem czekać z niecierpliwością na kolejne i nawet nie zauważyłem, jak szybko minęły te blisko 4 godziny.
Fabuła jest niezbyt oryginalna. Ale tak to już jest w hinduskiej kinematografii, że widzowie nie pragną jakichś skomplikowanych historii z nagłymi zwrotami akcji, ale chcą oglądać wciąż te same klasyczne opowieści, co najwyżej w nowej obsadzie i z innymi piosenkami. Film podzielony jest na dwie części. Pierwsza, zatytułowana “Indie”, rozgrywa się w Delhi. Jest to oczywiście Delhi znacznie ‘upiększone’. Większość scen nakręcono w studio albo w bardzo kosztownych pałacach. Wszędzie niespotykany przepych i rozmach. W kinie Bollywood próżno szukać realizmu ze slumsami pełnymi bezdomnych i zaśmieconymi ulicami miasta. Po to właśnie Hindusi chodzą do kina, by na te 3-4 (a czasem i więcej) godziny oderwać się od rzeczywistości. Yash Raichand (w tej roli Amitabh Bachchan – największa gwiazda w Indiach, na ekranach króluje nieprzerwanie od 35 lat) to głowa bogatej i konserwatywnej rodziny. Kiedy jego starszy syn Rahul wraca ze studiów w Anglii, ojciec postanawia zaaranżować ślub z odpowiednią dla jego klasy kobietą. Jednak młodzieniec zakochuje się w pięknej Anjali, która pochodzi ze znacznie biedniejszej rodziny. Ojciec nie chce słyszeć o związku syna z dziewczyną z niższych sfer, o daniu im błogosławieństwa już nawet nie wspominając. W drugiej części akcja przenosi się do Londynu. Młodszy brat Rahula, Rohan, jedzie do Anglii z misją odszukania brata (który zamieszkał tam ze swoją nową rodziną) i próbą pogodzenia go z ojcem. Tymczasem sam zakochuje się w mieszkającej tam piękności, może nieco przesiąkniętej zachodnim stylem życia. Tu natomiast część zdjęć realizowano na ulicach miasta. Dla Hindusów to właśnie byłe kolonialne Imperium jest takim posmakiem egzotyki. Nikt nie wyobraża sobie scen nakręconych w stolicy Wielkiej Brytanii bez Big Bena, Piccadilly Circus i Tower of London.
Czasem słońce, czasem deszcz to połączenie komedii i melodramatu. Zresztą to już sugeruje polski tytuł, moim zdaniem znacznie lepszy i trafniejszy niż angielskie tłumaczenie Sometimes Happy Sometimes Sad. To bardzo ciepła i urocza historia miłosna z musicalowymi wstawkami rodem z MTV. A równocześnie pochwała tradycyjnych wartości – rodzina w filmie indyjskim jest najważniejsza. Już na wstępie reżyser dedykuje ten film dziadkom i mówi wprost, że chodzi o to, by kochać swoich rodziców. Gdyby taka kiczowata, sentymentalna i prorodzinna produkcja powstała w Ameryce, nawet bym na nią nie spojrzał (gdyż wiedziałbym, czego można się spodziewać). Ale dzięki orientalnej świeżości, cudownym piosenkom i ślicznym aktorkom bez przeszkód zakochałem się w tym filmie. Jeśli większość masala-movies wywołuje równie wielkie emocje, to ja kupuję tę konwencję. Przede wszystkim film wręcz kipi od nadmiaru kiczu. Sposób gry aktorów, plenery jak z pocztówek, piosenki – z początku może to wywoływać ataki śmiechu, lecz po chwili oswajamy się z tą niezwykłą formą i z coraz większym zainteresowaniem śledzimy losy bohaterów. Śmiejemy się już nie tylko z obciachowych ubrań jednego z aktorów, ale także licznych gagów i komicznych sytuacji. Nieraz jest to komedia sytuacyjna (ocierająca się wręcz o burleskę), innym razem mamy dowcip słowny. Czasem to wszystko rozbrajająco naiwne – strojenie głupich min i nadekspresyjna gra aktorek przywodzi na myśl słodkie i infantylne komedyjki z Hong Kongu czy Korei (w typie Anna in Kung-Fu Land i My Sassy Girl). Jednak im bliżej końca, tym bardziej jest to śmiech przez łzy. Film nie jest zbyt smutny, ale potrafi wzruszyć – widziałem, jak wiele osób na sali sięgało ukradkiem po chusteczki.
Bardziej podobała mi się część kręcona w Indiach. Kosztowne dekoracje, trochę tradycji (widzimy obchody święta Diwali) i kobiety ubrane w wielobarwne sari. Jakoś pokazanie przepychu i bogactwa na Zachodzie (sportowe samochody, modne ciuchy, etc.) już na mnie tak nie podziałało (ale na hinduskich widzów na pewno). Zwłaszcza że “Londyn” zaczyna się jeszcze bardziej obciachowo.
Piosenki zaczynają przypominać teledyski pop-idolek z MTV i jest słodko do granic możliwości. Grubą przesadą jest fragment ‘osłabiającego’ utworu Geri Halliwell (jednej z Spice Girls) wykorzystany zresztą bez zgody autorów – mogli to sobie darować. Lecz paradoksalnie historia jeszcze bardziej wciąga! Warto wspomnieć, że nie jest to pierwszy lepszy masala-movie sprowadzony z Indii, ale jeden z największych tamtejszych przebojów. Kosztował blisko 10 mln dolarów (to nie rekord, bo Devdas z 2002 roku miał budżet około 13 mln), grają w nim najpopularniejsze indyjskie gwiazdy, a na całym świecie obejrzało go już ponad 1,5 miliarda osób. Oczywiście do widowni najbardziej popularnego w Indiach filmu, Matka Indie, nie udało się zbliżyć, o 73 miliardach (!) sprzedanych biletów na chińskie Zdobycie góry tygrysa nawet nie mówiąc, ale mimo wszystko wynik jest naprawdę imponujący. Technicznie film stoi na najwyższym poziomie. Skomplikowane układy taneczne kręcone z wielu kamer przyćmiewają najdroższe hollywoodzkie musicale. W dodatku widać, ze nie grają jakieś zblazowane gwiazdy. Taniec (bo śpiew zazwyczaj i tak jest później podkładany przez znanych piosenkarzy) sprawia im wyraźną radość. Nienaganny montaż, bajkowe zdjęcia (jest nawet scena tańca na tle… egipskich piramid – ale w końcu czas i przestrzeń w teledyskowych sekwencjach zazwyczaj nie mają znaczenia). Prawdziwa uczta dla oczu i uszu. Piosenki już nawet potrafię zanucić, a feeria kolorów i barw również zostaje na długo w pamięci. To film, który bardzo silnie oddziałuje na emocje. Po 4 godzinach spędzonych w kinie wyszedłem zrelaksowany i pozytywnie nastrojony. I chyba nie tylko ja, bo publiczność (sala była prawie pełna) reagowała żywiołowo jak na pamiętnych nocnych pokazach na festiwalu w Cieszynie i ani jedna (!) osoba nie wyszła przed zakończeniem seansu – nagrodzonego oczywiście gromkimi brawami.
Podobne wpisy
Jeszcze parę słów o reżyserze. Kabhi Khushi Kabhie Gham to dopiero drugi film w jego dorobku! Karan Johar (ur. w 1972) debiutował w wieku 26 lat przebojową komedią romantyczną Kuch Kuch Hota Hai (astrolog zalecił mu, żeby tytuły swoich filmów zaczynał na literę K). W filmie, znanym też pod tytułem Something Is Happening, można wypatrzyć wiele gwiazd, które później pojawią się w Kabhi Khushi Kabhie Gham. Należy zwrócić uwagę, że Shahrukh Khan i popularna Kajol grają postaci o takich samych imionach, co w późniejszym przeboju. Rahul po śmierci żony samotnie wychowuje córkę. W pierwszej części akcja przenosi się kilkanaście lat w przeszłość i obserwujemy perypetie młodych ludzi na uniwersytecie. Rahul zakochuje się w Tinie, która właśnie wróciła z Londynu. Jego najlepsza przyjaciółka Anjali, zazdrosna o tę miłość (gdyż sama go kocha), postanawia opuścić kampus na zawsze. W drugiej części widzimy, jak 8-letnia córka Rahula, dowiedziawszy się o historii z przeszłości, jedzie na letni obóz, gdzie pracuje Anjali. Chce, by ta znów zakochała się w tacie i tym samym pragnie zyskać nową mamę (zresztą zgodnie z wolą jej zmarłej rodzicielki). Okazuje się jednak, że Anjali właśnie się zaręczyła… Szalona komedia pomyłek, nawet jeszcze zabawniejsza od Czasem słońce, czasem deszcz. Szczególnie postać dyrektora szkoły (i w drugiej części zarządcy obozu) wywołuje niekontrolowane ataki śmiechu.
Wróćmy jednak do meritum. Idźcie na ten film koniecznie! To niepowtarzalna i być może jedyna okazja do obejrzenia na polskich ekranach produkcji z Bollywood. A komu się podobało i nie ma dość, polecam Lagaan. Równie kosztowną, nominowaną nawet do Oscara indyjską produkcję, która ukazała się w naszym kraju na płytach DVD w 2002 roku. Brawa dla Blink i Gutek Film – mam nadzieję, że w niedługim czasie pokażecie szerokiej publiczności także inne perełki z Cieszyna. Pełne sale kinowe (byłem już dwa razy i za każdym prawie wszystkie fotele były zajęte) świadczą, że polscy widzowie pragną jakiegoś powiewu świeżości z Bliskiego i Dalekiego Wschodu w ofercie rodzimych dystrybutorów. I myślę, że na spotkanie z nowym kinem Japonii, Korei, Chin, a nawet Indii są już przygotowani.
Tekst z archiwum film.org.pl.