KRĘTE SCHODY
Pewni reżyserzy, choćby nie wiem ile arcydzieł nakręcili, będą pamiętani tylko dzięki jednemu tytułowi. Dla Wachowskich będzie to Matrix, dla Tobe’a Hoopera Teksaska masakra piłą łańcuchową, dla Harolda Ramisa Dzień świstaka, a dla Hectora Babenco Pocałunek kobiety pająka. Nie wiem, z czego wynika olbrzymia i wciąż żywa popularność Karmazynowego pirata (poza faktem, że jest to bardzo dobry film przygodowy), ale jego sukces skutecznie przesłonił poprzednie dokonania Roberta Siodmaka.
Amerykański dorobek tego niemieckiego reżysera zamyka się w 22 tytułach nakręconych w latach 1940-1952, jednak wszyscy i tak będą pamiętać przede wszystkim ten ostatni film, piracką opowieść z Burtem Lancasterem w roli tytułowej. A przecież Siodmak już wtedy był uznanym twórcą filmów noir, cieszącym się opinią specjalisty od budowania napięcia i sugestywnej atmosfery. Jak na ironię, w Karmazynowym piracie próżno szukać tych najbardziej rozpoznawalnych cech jego kina, co świadczy o wyjątkowej wszechstronności tego reżysera – potrafić stworzyć klimat grozy i osaczenia skromnymi środkami to jedno, ale umieć zapanować nad wielkim filmem przygodowym pełnym popisów kaskaderskich, nie zapominając o lekkości całego przedsięwzięcia, to już zupełnie co innego. Do tego momentu najpopularniejszym dziełem Siodmaka byli Zabójcy (1946), kryminał według opowiadania Ernesta Hemingwaya, również z Lancasterem w roli głównej, za który reżyser otrzymał nominację do Oscara. Dziś częściej wspomina się ekranizację podpisaną przez Dona Siegela z Lee Marvinem i Angie Dickinson z 1964 roku, a przecież obie stanowią klasę samą w sobie, chociaż korzystają z różnych środków i kładą nacisk na inne elementy fabuły. Tymczasem Siodmak na rok przed Zabójcami nakręcił Kręte schody, mistrzowski thriller, będący potwierdzeniem jego kunsztu, a zarazem prekursorski dla wielu przyszłych dreszczowców o psychopatach.
Nowa Anglia, pierwsza lata XX wieku. W mieście dochodzi do serii morderstw na niepełnosprawnych kobietach. Następną ofiarą maniaka może być Helen, niema dziewczyna pracująca w wielkim domostwie schorowanej pani Warren. Wkrótce przekonujemy się, że mordercą jest osoba z bliskiego otoczenia młodej bohaterki. Wśród podejrzanych są rozpuszczony syn właścicielki domu, Steven, jej pasierb, stateczny profesor Warren, jego sekretarka, piękna Blanche, zrzędliwy zarządca domu, pan Oates, jego żona, kucharka, która lubi sobie wypić oraz narzeczony Helen, miejscowy lekarz, doktor Parry, starający się przywrócić jej głos. Może się również okazać, że to miejscowy policjant, który nie wyklucza także siebie z grona podejrzanych. Tymczasem zapada burzliwa noc, a psychopata jest coraz bliżej dziewczyny.
Fabularnie Kręte schody oferują raczej standardową (z perspektywy czasu) zagadkę, ale dwie rzeczy wyróżniają film Siodmaka, czyniąc z niego pioniera thrillera. Niewinna dziewczyna na celowniku maniakalnego mordercy jest wdzięcznym tematem od zawsze, a dodatkowo czyniąc z niej osobę niepełnosprawną reżyser Karmazynowego pirata dał podwaliny pod może nie gatunek, ale bardzo skonkretyzowany typ filmów. I choć zabrzmi to cynicznie, kaleka ofiara każe nam bać się o nią po stokroć bardziej, niż gdyby nie miała ona żadnych ułomności. Do najlepszych dzieł z takim bohaterem należą Przepraszam, pomyłka Anatola Litvaka, Doczekać zmroku Terence’a Younga, Niemy świadek Anthony’ego Wallera oraz Blink Michaela Apteda. Można podciągnąć pod to również Okno na podwórze Alfreda Hitchcocka oraz Kolekcjonera kości Phillipa Noyce’a, mimo faktu, że głównymi bohaterami są mężczyźni, a i realne zagrożenie przychodzi dopiero w finale. Helen z Krętych schodów bardziej obawia się o zdrowie pani Warren i swój własny stan, niż czyhającego na nią psychopaty. W świetnej scenie snu na jawie główna bohaterka wyobraża sobie swój własny ślub z doktorem Parry, którego kulminacja wcale już nie jest taka cudowna – dziewczyna nie potrafi powiedzieć sakramentalnych słów przysięgi. Siodmak uruchamia te lęki, o których my sami nie mamy pojęcia (wszakże większość z nas potrafi mówić), jeszcze zanim postawi na drodze bohaterki prześladowcę. Dzięki temu niepokój towarzyszy widzom od samego początku i nie znika, nawet gdy na ekranie nie widać zagrożenia.
Drugim czynnikiem, dzięki któremu Kręte schody wydają się ważnym filmem dla gatunku thrillera, jest sposób obrazowania mordercy. Aż do finału nie widzimy jego twarzy, co najwyżej oko w maksymalnym zbliżeniu albo ogólny zarys sylwetki. Reżyser, zamiast pokazywać maniaka, woli dać nam jego punkt widzenia, co tylko potęguje nastrój osaczenia. Widok Helen bez ust mówi nam wystarczająco wyraźnie, z jak bardzo chorym umysłem mamy do czynienia. Taka subiektywizacja była czymś nowym i śmiałym w 1945 roku, nawet jeżeli brak w niej konsekwencji – w scenach morderstw kamera pokazuje mniej niż więcej, skupiając się na rękach ofiar, a nie ich twarzach – choć to można wytłumaczyć ówczesną cenzurą. Jeśli jednak podsumować wszystkie elementy, na które składa się wizerunek mordercy z filmu Siodmaka (łącznie z czarnymi, skórzanymi rękawiczkami oraz momentem, gdy zaczaja się na Helen podczas burzy z piorunami) okaże się, że stworzył on archetypiczny obraz psychopaty, jakim kino karmi się do dziś. Zwłaszcza slashery i włoskie giallo, których rozkwit przypada na lata 70., zawdzięczają wiele Krętym schodom. Nie zdziwiłbym się, gdyby na prywatnych listach takich reżyserów jak John Carpenter i Dario Argento był to jeden z ulubionych filmów.
Thriller Siodmaka nie byłby jednak tak dobry, gdyby nie jego bezbłędna reżyseria i wspaniały wygląd. Nie tylko zdjęcia robią wrażenie zastosowaniem dużej głębi ostrości oraz mistrzowskim operowaniem światłem i cieniem, ale również bogata scenografia domu, w którym rozgrywa się akcja sprawia, że cała ta przestrzeń żyje, nie ograniczając się tylko do roli tła. Śmiem twierdzić, że dziś film ten jest przede wszystkim do podziwiania, a niekoniecznie przeżywania, choć jest to tylko moje zdanie. Historia z gatunku „kto zabił?” może zaskoczyć tylko raz; za drugim podejściem ogląda się ją dla innych walorów. Na szczęście Kręte schody są nimi przepełnione.