GASNĄCY PŁOMIEŃ
Niektóre momenty filmu każą nam jednak zastanowić się nad innym źródłem opresji. W jednej z pierwszych scen pewna kobieta proponuje swojemu mężowi przywitać się z nowo przybyłymi, mieszkającymi po sąsiedzku Mullenami, lecz jej partner stanowczo powstrzymuje ją od tego pomysłu. Ta pokornie milczy, jakby jego słowo było ostateczne. Później widzimy Bellę i Paula oglądających przez okno uliczne przedstawienie z udziałem pacynek Pana Puncha oraz Judy, w którym jedna lalka okłada drugą pałką. Nieprzypadkowo postaci te są również małżeństwem. Takie sygnały sugerują, że za szatańskim planem głównego bohatera oraz tragedią jego żony kryje się niejako przyzwolenie społeczne, które z maltretowania uczyniło rozrywkę, kobietę pozbawiło głosu, a mężczyźnie dało pełnię władzy. Nikt nie pomoże chorej Belli tak, jak jej mąż.
Podobne wpisy
Z drugiej strony nikt również nie dostrzeże, że prawdziwym szaleńcem jest tu Paul. Gra go urodzony we Wiedniu Anton Walbrook (naprawdę Adolf Wohlbrück) i dla niego samego warto Gasnący płomień obejrzeć. Jego bohater, niemal zawsze opanowany, dystyngowany, ale i zimny jak lód, w paru momentach odsłania swoją prawdziwą twarz przed żoną, ujawniając nie tylko okrucieństwo i wyrachowanie, lecz przede wszystkim skrywaną furię. Ma się wtedy wrażenie obcowania nie z człowiekiem, a z diabłem, co najlepiej ukazuje finał filmu, zaskakujący mało efektowny i spokojny, jeśli nie licząc obłąkanego oblicza Walbrooka. Aktor zagrał później u Dickinsona równie ekspresyjną rolę w znakomitej Damie pikowej (1949), gdzie jako ubogi rosyjski oficer desperacko pragnął odkryć sekret bezbłędnej gry w karty, tylko po to, aby być później opętanym przez tytułową zmorę. Bardziej znany jest jednak ze współpracy ze słynnym brytyjskim duetem Michael Powell/Emeric Pressburger, z którymi nakręcił cztery filmy, w tym głośne Czerwone trzewiki (1948).
Oglądając niedawno Gasnący płomień, zacząłem się zastanawiać, czy dzisiaj taki film mógłby powstać. Obraz stawiający kobietę jako ofiarę, praktycznie bez głosu i możliwości działania. Czy taki film byłby posądzony o mizoginizm, zły smak, zacofanie? Być może nierozsądnym jest porównywać brytyjski film sprzed ponad 70 lat z obecnymi hollywoodzkimi standardami, lecz z drugiej strony i Amerykanie zekranizowali sztukę Hamiltona zaledwie cztery lata po premierze filmu Dickinsona. Wersję z 1944 roku nakręcił George Cukor, główną rolę zagrała nagrodzona Oscarem Ingrid Bergman, a sam obraz zdobył również statuetkę za scenografię i pięć innych nominacji. Można tu zatem mówić o uniwersalności opowieści (przynajmniej pod względem geograficznym, choć niekoniecznie czasowym), nawet jeśli oba dzieła znacząco się od siebie różnią, zwłaszcza w konstrukcji postaci kobiecej.
Bergman jest wspaniała, ale też ma dużo dynamiczniejszą rolę – w pierwszej scenie gra praktycznie podlotka, w następnych szczęśliwie zakochaną dziewczynę, aby później ukazać przemianę swojej bohaterki w coraz bardziej pogrążoną w szaleństwie, ale nie bez nadziei na szczęśliwy dla niej finał. Diana Wynyard z brytyjskiej wersji od początku jest osobą cichą, wycofaną, zdradzającą symptomy choroby psychicznej. Jest w tym tak przekonująca, że nie widzimy dla niej żadnego ratunku, nawet gdy poznaje prawdę o swoim mężu. Prawdopodobnie dlatego to seans właśnie angielskiego Płomienia może być bardziej frapującym i nieoczekiwanym doświadczeniem dla dzisiejszego widza, przyzwyczajonego do heroicznego wizerunku kobiet.
Za chwilę jednak na festiwalu w Wenecji zostanie pokazany wspomniany wcześniej thriller Mother! Darrena Aronofsky’ego, w którym z pewnością będziemy mogli liczyć na dawkę solidnego, staromodnego terroru wobec kobiety, rzeczywiście widzącej lub wyobrażającej sobie straszne rzeczy w swoim domu. Zwiastun sugeruje psychologiczny horror i trudno tak naprawdę stwierdzić, w jaki sposób potoczy się cała historia, ale znając wcześniejsze filmy reżysera, nie wróżę nic dobrego bohaterce granej przez Jennifer Lawrence. Oby miała więcej szczęścia niż nieszczęsna Bella.
korekta: Kornelia Farynowska