CWANIAKI Z HOLLYWOOD. Kino łączy, a nie dzieli
Autotematyzm pod postacią filmów o powstawaniu filmów ma w kinie bardzo wdzięczną, bogatą tradycję. Swoich sił próbowali w tej materii tacy mistrzowie jak Fellini, Godard, Truffaut czy, by sięgnąć po kogoś bardziej współczesnego, bracia Coen i Tarantino – czasem podchodząc do sprawy śmiertelnie poważnie, a czasem bardziej rozrywkowo. Niektórych, jak Stanleya Donena (Deszczowa piosenka), interesowały przede wszystkim przemiany związane z medium i branżą; innych, jak chociażby Vincente Minnellego (Piękny i zły) – bohaterowie, kinowi magnaci (ten specyficzny wytwór związany z komercyjnym aspektem dziesiątej muzy), funkcjonujący tak, jak gdyby rzeczywiście byli „więksi niż życie”. Z autotematyzmem postanowił zmierzyć się również George Gallo, realizując Cwaniaków z Hollywood.
W jaki sposób autotematyzm potraktował scenarzysta pamiętnego Zdążyć przed północą? Jak nietrudno się domyślić (polski tytuł sugeruje to aż nadto) – raczej rozrywkowo. Akcja osadzona została w Hollywood lat 70. – tym niezwykłym okresie, w którym do głosu zaczęło dochodzić młode pokolenie reżyserów-autorów. Na ekranach amerykańskich kin królowały wówczas wczesne dzieła Martina Scorsese, Briana De Palmy, Stevena Spielberga i George’a Lucasa. Rozpoczął się nowy okres w historii Hollywood, nazywany dziś, jakże pomysłowo, „Nowym Hollywood”.
Tego wszystkiego jednak w filmie Gallo nie uświadczymy. Bohaterami nie są bowiem twórcy przez duże T, ale drobni, ledwo wiążący koniec z końcem producenci – podstarzały, żyjący marzeniami o zdobyciu Oscara Max (Robert De Niro) i jego nieco fajtłapowaty i naiwny bratanek Walter (Zach Braff). Poznajemy ich w sytuacji podbramkowej. Poprzedni film wyprodukowany przez ich studio, kino eksploatacji z krwiożerczymi zakonnicami w rolach głównych, okazał się potworną klapą finansową – nie sprzedał się ani jeden bilet. Zapożyczony u lokalnego gangstera-kinofila (w tej roli Morgan Freeman, sypiący tytułami klasycznych amerykańskich filmów jak z rękawa) Max ma 72 godziny, aby zorganizować 350 tysięcy dolarów i spłacić swój dług. Dość skomplikowany ciąg wydarzeń sprawia, że mężczyzna wpada na „genialny” pomysł – postanawia imitować realizację kolejnego filmu, uśmiercić głównego gwiazdora i zainkasować gigantyczne ubezpieczenie.
Największą satysfakcję sprawiają w Cwaniakach z Hollywood aktorzy. Robert De Niro może być już starym zgredem, mającym poważne problemy z dobieraniem ról (za chwilę zobaczymy go na polskich ekran w Wojnie z dziadkiem) – niemniej oglądanie go w akcji to wciąż wielka przyjemność. Zwłaszcza że w filmie Gallo otrzymał on całkiem spore pole do popisu, odgrywając postać maksymalnie przerysowaną, przypominającą groteskowego Capitano, żołnierza-samochwałę, z komedii dell’arte. Uzbrojonego nie w teatralną maskę i szpadę, lecz stylowe okulary przeciwsłoneczne i kaszkiet. Widać, że De Niro dobrze się tutaj bawi, zwłaszcza podczas długich monologów, jednoznacznie kojarzących się – choć oczywiście jakościowo to zupełnie inna liga – z tymi, którymi niegdyś miotał na planach filmów Martina Scorsese. Podobnie rzecz ma się z Morganem Freemanem i Tommym Lee Jonesem, który wciela się w Duke’a Montanę, przebrzmiałego gwiazdora westernów z potężną depresją na karku (jego wątek dodaje Cwaniakom z Hollywood nieco animuszu). Nikt nie gra tutaj przełomowej roli, nikt nie jest niesamowity – na wszystkich patrzy się jednak, z perspektywy wieloletniego kinomana, z trudną do ukrycia przyjemnością.
W każdym innym aspekcie film Gallo, niestety, zawodzi. Pomysł na interesujący rozwój fabuły kończy się wraz z kolejnymi, niezbyt wymyślnymi próbami zamordowania Duke’a Montany. Widz zawsze znajduje się krok przed twórcami – za każdym razem dobrze wiemy, że wszystko spełznie na niczym, a zgadywanie, w jaki sposób do tego dojdzie, mija się z celem. Gallo nie robi nic, aby chociaż spróbować wyprowadzić nas w pole, czymkolwiek zaskoczyć. Fabuła dąży jak po sznurku do szczęśliwego, wyjątkowo naiwnego (pachnącego najgorszym rodzajem kina familijnego) finału – wszyscy padają sobie w objęcia, dochodzi do symbolicznego pojednania (przed wielkim ekranem) pomiędzy gangsterem, producentem i aktorem. Kino łączy, a nie dzieli: co za piękne przesłanie.
Cwaniakom z Hollywood nie pomagają również dziwne, niekontrolowane zmiany tonacji. W jednym momencie to bezpretensjonalna komedia kryminalna, w drugim satyra na Hollywood, w trzecim zaś sentymentalny film o tym, że sława i pieniądze wcale nie prowadzą do szczęścia (wątek Duke’a). Gallo zwyczajnie zabrakło reżyserskiej finezji, która pozwoliłaby stworzyć tak eklektyczne, wszechstronnie spełnione dzieło. Zamiast tego powstały Cwaniaki z Hollywood – bardzo przeciętne kino wypełnione aktorami, którzy sprawiają, że seans uznać można za przyjemny.