COŚ (2011). Pełen absurdów prequel kultowego horroru science fiction
Tekst z archiwum film.org.pl
Coś – film Johna Carpentera z 1982 roku to bezsprzecznie horror kultowy. Kamień milowy w dziedzinie wywoływania strachu, efektów specjalnych, czy tworzenia klimatu paranoi i niepewności. Po prawie 30 latach, na ekrany kin zawitał prequel tej historii.
Oryginał opowiadał o odkryciu na Antarktyce statku kosmicznego i zamrożonego ciała Obcego. Okazało się, że istota ta – tytułowe Coś – asymiluje i kopiuje wszystkie formy życia, na które się natyka. Może wcielić się w każdego i zaatakować niespodziewanie, a do tego, jak wynika z obliczeń, gdy tylko uda jej się opuścić odciętą od cywilizacji amerykańską stację badawczą, to w krótkim czasie zainfekuje cały świat, a ludzkość stanie się częścią przerażającego obcego amalgamatu – co równać się będzie jej całkowitej zagładzie.
W filmie Carpentera poznaliśmy historię Amerykanów, którzy nieświadomie natrafili na Coś, które przybyło do nich z norweskiej stacji badawczej. To właśnie Norwegowie odkryli statek obcych, a ich historię w oryginalnym filmie poznaliśmy poprzez zapiski wideo i widok spalonej stacji, w której znaleziono okrutnie zdeformowane ciało i zwłoki samobójcy. Film holenderskiego reżysera Matthijsa van Heijningena Jr. opowiada o tym, co dokładnie stało się z Norwegami i jak wyglądało ich spotkanie z przerażającym obcym.
Czy przedstawienie tych wydarzeń było potrzebne, szczególnie po tylu latach? Wątpię. Niedopowiedzenie stanowiło jeden z instrumentów, przez który w oryginale John Carpenter budował klimat grozy. Znając zachowanie monstrum, nasza wyobraźnia tworzyła niesamowite wersje norweskiej masakry. Z tego powodu prequel od początku był na przegranej pozycji. Szczególnie wśród fanów oryginału. Po premierze widać niestety, że nawet nie stara się zbytnio walczyć o widza, szczególnie nowego.
Fabularnie film nie zachwyca. Nielogiczności i absurdy są na porządku dziennym, a widz łapie się za głowę przy tak kuriozalnych sytuacjach jak ta, gdy norwescy naukowcy po odkryciu obcego statku kosmicznego (co jest absolutnym przełomem w nauce), werbują do przeprowadzenia badań amerykańską naukowiec o aparycji 20-latki. Czy naprawdę Norwegia nie posiada ani jednego wykwalifikowanego paleontologa? Lub przedstawianie samego Czegoś – perfekcyjnie imitującego organizmu, którego jedynym celem jest asymilacja nowych istot – i który zamiast działać po cichu i ujawniać się tylko gdy jest to konieczne, rzuca się w pogoń za bohaterami niczym velociraptory z Parku Jurajskiego. Trudno uwierzyć, że istota ta posiada skumulowaną inteligencję wszystkich form życia, które kiedykolwiek wchłonęła. Chyba, że ma pecha i natrafia na samych idiotów. Film podsumowany jest koszmarną sekwencją, związaną ze statkiem obcego i gdyby nie kilka ostatnich minut, które umiejętnie go ratują, oceniłbym go jeszcze niżej. Trudno zawiesić niewiarę, gdy film w tak poważny sposób rzuca w nas kolejnymi absurdami.
Dodatkowo wyraźnie kuleje sam świat przedstawiony. Nie czuć chłodu, który przeszywał każde ujęcie oryginalnej historii, a przecież umiejscowienie akcji w sercu Antarktyki to jeden z największych potencjalnych plusów produkcji. Jedynie muzyka Marco Beltramiego, odnosząca się mocno do fenomenalnej ścieżki Ennio Morricone z 1982 roku, pozwala chwilami poczuć przerażające zimno i podkreślić paranoję, jaka panuje w stacji.
Największym jednak grzechem filmu jest paskudne CGI. W filmie Carpentera za efekty specjalne odpowiadał Rob Bottin – mistrz makabrycznie finezyjnego przedstawiania sikającej na wszystkie strony krwi, flaków, potworów i innych dziwacznych przemian. Wszystko tam było surowe, naturalistycznie ohydne, pokryte krwią i innymi substancjami – wystarczy wspomnieć kultową już głowę na pajęczych nogach. Coś w prequelu jest po prostu sztuczny i w małym stopniu może przekonać widza, aby się go bać. Niczym nie różni się od setek innych wymysłów grafików komputerowych, które hasają po ekranach kin od kilkunastu lat. Jest czysty, rzadko kiedy pokryty jakimiś substancjami, a jego przemiany ograniczają się najczęściej – z małymi wyjątkami – do bestiariusza typowej gry RPG. Gdzie te obce kwiatopodobne istoty zrobione z psich języków i kłów, czy eksplodujące fontanną krwi twarze? Gdzie brzuchy zjadające ręce? Efekty są wygładzone, ugrzecznione, brakuje im surowości. CGI było naturalnym krokiem do przodu w świecie filmu, co niestety chyba bezpowrotnie wyeliminowało możliwość pojawienia się nowych wizjonerów w stylu Bottina, Saviniego, Bakera czy Winstona, dla których pomysły i wymyślenie sposobu, aby je urzeczywistnić, były ważniejsze niż szybkość obliczeniowa komputera, na którym pracują. Coś z 1982 potrafi wystraszyć kilkanaście razy bardziej niż jego prequel.
W kwestii aktorów bardzo przyjemnie prezentuje się Mary Elizabeth Winstead, która wprowadza świeżość do koncepcji oryginalnego filmu, gdzie obsada w całości składała się z mężczyzn. Jest logiczna, zachowuje zimną krew i stara się zapanować nad chaosem, gdy banda samców wokół niej biega wystraszona. Bohaterka myśli i kalkuluje, co jest miłą odmianą od innych bohaterów współczesnych horrorów, którzy wydają się być naturalnymi kamikaze. Reszta obsady spełnia swoje zadanie i sprawia, że zastanawiamy się, kto jest zainfekowany. Są jednak do bólu poprawni, nie zaskakują niczym niezwykłym i nie potrafią w scenach grupowych wytworzyć aż tak namacalnej, paranoicznej atmosfery, jak w wersji Carpentera. Do tego są archetypami znanymi z miliarda innych filmów sci-fi: geek, zadufany w sobie naukowiec, czy milczek o posturze drwala na sterydach. Ani na moment nie zbliżają się poziomem do tak przemyślanej postaci, jaką wykreował wcześniej Kurt Russell. Wątpię, czy widz kilka lat po seansie będzie pamiętał jakieś nazwiska, tak, jak to jest z MacReadym, Childsem czy Blairem z wersji Carpentera.
Film musiał dopasować się do współczesnych czasów i praw rynku filmowego. Niestety. Taki film jak Coś z 1982 roku mógł nakręcić tylko John Carpenter i tylko w tym konkretnym czasie – za co trzeba mu dziękować do końca świata – niestety, nie da się już robić filmów w taki sam sposób jak 30 lat temu, co udowadnia sam Carpenter od czasu Wioski przeklętych. Film van Heijningena Jr. jest średniakiem, który ogląda się jednak w miarę bezboleśnie, jeśli tylko przymkniemy oko na komputerowe bzdury, nieumiejętną narrację i głupoty scenariuszowe. Ma kilka ciekawych rozwiązań fabularnych, stara się nie kopiować wcześniejszych pomysłów, posiada przyzwoite tempo i ostatecznie odnosi się z szacunkiem do filmu Carpentera (świetna scena w czasie napisów końcowych). Momentami potrafi też wywołać uczucie niepewności i pozwala odczuć paranoję, jaka udziela się bohaterom. Jednak wszystko to jest średnie, zrobione bez serca i przez ekipę, która po prostu wykonała powierzone im zadanie.
Zabawnym, a zarazem niesamowicie smutnym paradoksem współczesnego kina jest to, że tak przeciętny film, który 30 lat temu zostałby przysypany ogromną ilością naprawdę pomysłowych i innowacyjnych obrazów grozy, obecnie jest lepszy niż 90% horrorów, które pojawiają się w kinach. Jeśli chcecie zobaczyć koniecznie jakiś straszak na dużym ekranie, to polecam prequel Coś, ponieważ jest dużo ciekawszy niż np. kolejna Piła, Oszukać przeznaczenie, czy następny remake slashera z lat 80., w którym szlachtują kolejną grupę nastolatków. Osobiście polecam jednak zaopatrzyć się w Carpentera, zaszyć się w domu z kubkiem ciepłej kawy, wyłączyć ogrzewanie i zobaczyć niesamowity horror, który praktycznie w ogóle się nie zestarzał.