COBRA KAI – SEZON CZWARTY. Kolejne mocne uderzenie
„Są takie rzeczy na świecie, które się nawet fizjologom nie śniły” – mawiał Ferdynand Kiepski herbu Mocny Full. A żadnemu fizjologowi z pewnością nie śniło się, że kontynuacja familijnego hitu kina kopanego Karate Kid wedrze się z półobrotu do grona najlepszych seriali przełomu drugiej i trzeciej dekady XXI wieku i w dodatku utrzyma wysoki poziom przez trzy sezony. Niedawno na Netlixie pojawił się sezon czwarty. Czy twórcom udało się zachować znak jakości z poprzednich serii?
Po obejrzeniu czwartej odsłony Cobra Kai odpowiedź może być tylko jedna – nowy sezon uderza pierwszy, uderza mocno i nie zna litości. Po zahaczającej o teen dramę drugiej serii i flirtującej z operą mydlaną trzeciej serii produkcja wraca do korzeni – przewrotnej, a jednocześnie trzymającej w napięciu rozrywki. Scenarzyści zadbali, aby podczas seansu widz się nie nudził. A kiedy już pojawia się pewne znużenie, w odpowiednim momencie rusza akcja, ożywają konflikty, a sensei Johnny rzuca cyniczno-kpiącym one-linerem.
Fabuła kręci się oczywiście wokół rywalizacji szkół karate. Dwaj wrogowie z młodości, Johnny Lawrence (William Zabka) i Daniel LaRusso (Ralph Macchio), łączą siły. Ale nie jest łatwo zakopać wieloletni topór wojenny, zmienić rywala w przyjaciela i zaakceptować czyjeś odmienne podejście do życia, nawet jeśli łączy was wspólny cel. Czy w tych warunkach szkoła karate „Kieł Miyagiego” ma szansę przetrwać? Z kolei ich arcyprzeciwnik John Kreese (Martin Kove) próbuje ściągnąć do pomocy swego byłego kolegę z wojska Terry’ego Silvera (Thomas Ian Griffith), złoczyńcę z Karate Kid 3, czyli filmu, którego nikt nie oglądał, a jeśli oglądał – błogosławieni, którzy wyparli go z pamięci. Silver, kiedyś napędzany kokainą psychopata, staje się newage’owym biznesmenem, wiodącym sielskie życie bogacza odpoczywającego przy śledzeniu kursów akcji na tokijskiej giełdzie i drogim winie. Ale tak naprawdę nikt – chyba nawet on sam – nie wie, co kryje się w głębinach jego przeżartego sojową latte mózgu.
Ogląda się to świetnie. Serial niemal przez cały czas trzyma w napięciu. Często niełatwo przewidzieć, co się za chwilę zdarzy, a naprawdę trudno wytypować zwycięzców poszczególnych pojedynków podczas trwania (prawie) finałowego turnieju. Zaś po końcowym plot twiście nie zdziwię się wcale, jeśli na zakończenie serialu Kreese podejdzie do Johnny’ego i LaRusso, wyciągnie do nich rękę i powie – tym razem szczerze – „przepraszam”.
Kiedy trzeba, bywa dramatycznie, kiedy trzeba – zabawnie. W tym ostatnim mistrzem jest – jak w poprzednich seriach – Johnny Lawrence, wciąż kreujący się na ejtisowego twardziela, a jednocześnie zadziwiająco nieporadny w próbach bycia przybranym czy prawdziwym ojcem i nieradzący sobie z obecną rzeczywistością, nawet jeśli już zna słowo „seksizm”. Szukanie dziewczyny, która chciałaby trenować w Eagle Fang Karate, czy puenta wspólnego treningu z LaRusso to prawdziwe komediowe perły. Lawrence nadal jest głównym motorem napędowym serialu. To zdecydowanie rola życia Williama Zabki. Wydaje się wręcz, że nie gra Johnny’ego, ale nim po prostu jest. Oglądając jego popisy na ekranie, można się tylko zastanawiać, co u licha sprawiło, że aktor nie zrobił wcześniej większej kariery.
https://www.youtube.com/watch?v=I3uX4uwrAaY
Warto też wspomnieć o walkach, których przecież nie może zabraknąć w serialu kopanym. Jest zdecydowanie lepiej niż w poprzednich odsłonach. Wprawdzie w czwartej serii nie ma tak epickiej sekwencji jak finałowa bitwa karate z drugiego sezonu, ale widać, że aktorzy przez kilka lat trochę nauczyli się machać kończynami. Dotyczy to nawet Ralpha Macchia, u którego z karate było zawsze nietęgo. A choreografowie postarali się, żeby sceny walki wyglądały zarazem realistycznie i widowiskowo, co nie jest wcale łatwe. W ostatnich odcinkach momentami czujemy się, jakbyśmy oglądali prawdziwy turniej w wykonaniu młodych nadziei karate.
Serial z jednej strony niewątpliwie oddaje hołd kinu sztuk walki, a z drugiej pokpiwa z obecnych w nim schematów. Widać to choćby w świetnej scenie treningu Johhny’ego, stanowiącej zgrabną parodię podobnych motywów występujących w każdym filmie tego typu przynajmniej od czasów Rocky’ego. A sam Silver mówi, że dawniej musiał być prawdziwym idiotą, żeby w Karate Kid 3 prześladować jakiegoś dzieciaka.
Produkcja ma w sobie dużo lekkości i luzu, ale tradycyjnie nie ucieka też przed poważniejszymi tematami. Ponownie udanie ukazuje, jak cienka granica istnieje między dręczonym i dręczycielem – jak w sprzyjających okolicznościach jeden może łatwo zmienić się w drugiego. W tym sezonie dobitnie widać to na przykładzie rodzeństwa LaRusso oraz nowego chłopaka w Valley, Kenny’ego. Kolejną lekcją, jaka płynie z serialu, jest stara prawda, że ludzie wolno uczą się na błędach, nawet własnych, i trudno pozostawić za sobą narastające przez lata – a nawet miesiące – uprzedzenia. Osobom, którym wydaje się, że rozciągnięty konflikt Johnnym a Danielem jest w znacznej mierze wydumany i rozwiązałaby go jedna normalna rozmowa, wystarczy podać przykład polskiego sejmu. Przecież tam politycy z odmiennych opcji często konwersują ze sobą przy różnych trunkach, a na sali posiedzeń czy w mediach plują na siebie jadem.
Jednocześnie bohaterowie nie są jednowymiarowi, ale ewoluują i czegoś się uczą. Zmienia się Tory, która zaczyna liczyć nie tylko na siebie. Robby z kolei przekonuje się, że gniew nie jest dobrym doradcą, a bycie czyimś nauczycielem nie jest wcale proste. Samantha LaRusso odkrywa w sobie pokłady „wrednej zołzy”. Johnny Lawrence i Daniel LaRusso potrafią już przyznać, że czasami mogą się mylić. Nawet u Kreese’a można dostrzec pęknięcia w pancerzu bezwzględnego manipulatora.
Z obowiązku recenzenta muszę też wspomnieć o wadach. Przy oglądaniu konieczne jest zawieszenie niewiary. Bo czy w realnym świecie w ciągu sześciu tygodni dałoby się z kujonki zrobić prawdziwą karateczkę albo czy szanowany biznesmen chciałby poświęcić emeryturę dla uczenia dzieciaków, jak bez litości machać nogami? Aktorstwo w niektórych przypadkach mocno kuleje. Tanner Buchanan, czyli filmowy Robby „Nadąsana Mina” Keene, w klasyfikacji aktorskich drewien jest tylko nieco powyżej braci Mroczek. Mary Mouser, grająca Samanthę LaRusso, w kategorii nastoletnich nadziei ekranu mogłaby wypaść nieźle, ale ma już 25 lat, a w tym wieku wypadałoby prezentować sobą coś więcej niż ładny uśmiech. Z kolei jej filmowy ojciec, Ralph Macchio, grać się nie nauczył przez prawie 40 lat „kariery” filmowej, ale niesamowita ekranowa chemia między nim a Williamem Zabką sprawia, że nikt na jego braki za bardzo nie zwraca uwagi.
W tym przypadku wady nie są ważne. Istotne jest jedynie, że czwarty sezon Cobra Kai znakomicie się ogląda. Serial wciąga jak czarna dziura. Lepiej nie zaczynać seansu późnym wieczorem, bo przerwać w połowie będzie potrafił go jedynie człowiek twardszy od Johnny’ego Lawrence’a i Johna Kreese’a razem wziętych. Dla większości skończy się zarwaną nocą i postawą zombie następnego dnia w pracy. Gdyby w Sèvres pod Paryżem – obok idealnego metra i kilograma – miałby się znaleźć wzorzec serialowego remake’u nieco zapomnianego filmu dla nastolatków, byłby nim bez wątpienia Cobra Kai.