CLUB ZERO. Sekta pustego talerza [RECENZJA]
Weganizm to przeżytek. Matkę Ziemię i nas wszystkich uratuje tylko świadome odżywianie (conscious eating). Zasady są proste, choć potrzeba treningu, samozaparcia i przede wszystkim wiary, by wprowadzić je w życie. Wersja dla początkujących: weź na obiad ćwiartkę ziemniaka, krój ją bardzo powoli na małe kawałeczki, tak przygotowane porcyjki nabijaj po kolei na widelec i gap się na każdą jakieś trzy minuty, potem przeżuwaj w skupieniu, jak najdłużej potrafisz. Wersja dla zaawansowanych: nie żuj, po prostu odłóż ziemniaka na talerz. Jedzenie nie jest ci potrzebne do życia. Ba, bez żarcia będziesz szczęśliwszy i odkryjesz drogę do raju (czy jakoś tak).
Brzmi absurdalnie? I właśnie tak ma brzmieć. Jessica Hausner serwuje w Club Zero satyrę grubą i totalną. Powleczone okazałą warstwą groteski są wszystkie elementy przedstawianego przez nią świata. Mamy więc niezwykłą szkołę: w przesadnie sterylnych salach pociechy zamożnych rodziców uczą się mandaryńskiego, baletu, akrobacji na batucie czy właśnie świadomego odżywiania. W pierwszej scenie siedzą w kółeczku, wszyscy w uniformach złożonych z jaskrawożółtych koszulek, beżowych spodenek i fioletowych getrów. Po kolei mówią, czemu zapisali się na zajęcia – i od razu wpadają w szufladki: Ragna zamierza trochę schudnąć, Helen chce ratować planetę, Benowi zależy tylko na stypendium. Są jeszcze bulimiczka Elsa i niebinarny tancerz z cukrzycą Fred. Zredukowane do najwyżej dwóch cech dzieciaki wygłaszają kwestie z kamiennymi twarzami i dziwną emfazą – młodzi aktorzy łapią w mig rytm panujący w absurdalnym świecie Hausner.
Jeszcze lepsza jest Mia Wasikowska w roli nauczycielki conscious eating. Pani Novak przemierza stołówkę w polo od Ralpha Laurena i dobranych pod kolor eleganckich spodniach (rzadziej w spódnicy). Dyskretnie, z delikatnym uśmiechem, ale wzrokiem zabójcy, gotowa postawić do pionu każdego jej ucznia, który nakłada za dużą porcję albo przełyka jedzenie zbyt łapczywie. Novak jest ekspertką prawdziwie wyrastającą z naszych czasów. Krótko mówiąc: jedzie na zasięgach. Sprzedaje nawet herbatki firmowane jej facjatą na pudełkach. Pracę dostała, bo przewodniczący rady rodziców znał ją z internetu, ale nie zamierza osiadać na laurach. Posadę traktuje na tyle ideowo, że wkrótce w szkole powstanie mała sekta pod jej przywództwem.
Za sprawą prostej historii Hausner wprawia w ruch co najmniej kilka tematów. Club Zero jest nie tylko satyrą na mindfulness, ale także próbą uchwycenia procesów prowadzących do powstawania skrajnych ugrupowań. Dlaczego radosne dzieciaki o przyjaznych twarzach zapragnęły dołączyć do sekciarskiej grupki? Solidny grunt ku temu przygotowały dwa wspierające się czynniki: pociągająca, utopijna narracja o możliwości faktycznego zmieniania świata i oderwani od rzeczywistości gen zetów niewystarczająco zainteresowani życiem swoich pociech rodzice. To chyba właśnie rodzice dostają od reżyserki największe lanie. Dzieci padają ofiarą ich oczekiwań i wymysłów, a na wsparcie mogą liczyć dopiero wtedy, gdy jest już za późno. Z kolei pani Novak „pomocną” dłoń wyciągnie zawsze (nawet w weekendy).
Skoro w tym przedziwnym równaniu rodzice stanowią kluczową zmienną, to akcja musi też od czasu do czasu przenieść się do rodzinnych domów bohaterów. Pozostajemy zanurzeni w tym samym absurdalnym sosie, ale w filmowej maszynerii zaczyna coś trzeszczeć. Strategia depsychologizacji fabuły skutkuje tym, że poszczególne historie nastolatków nie są zbyt zajmujące. Wprawdzie trudno w ogóle nie przejąć się żółtymi plamami wykwitającymi z czasem na twarzach wychudłych dzieciaków, ale równie trudno przejąć się nimi do końca, zwłaszcza że Hausner dociska pedał gazu i idzie w naprawdę czarny humor. Ktoś mógłby zarzucić jej nieczułość, ale to świadomy wybór artystyczny – Austriaczkę bardziej interesuje społeczny komentarz niż jednostkowe ludzkie dramaty.
Reżyserce Lourdes udało się stworzyć spójną satyrę. Może rzeczywiście trochę nieczułą, ale nadrabiającą ten brak świetnym humorem i doskonałą inscenizacją. Club Zero działa tak dobrze głównie dzięki audiowizualnej wyobraźni Hausner. Znajdziemy tu jej zwyczajowe chwyty – z kolorystycznym wyczuciem i tak świetnie pasującymi do opowieści symetrycznymi kadrami na czele – które nie są bynajmniej czczą estetyczną zagrywką, ale podstawowym budulcem satyry. Jeszcze zanim padło choćby jedno słowo, już wiedziałem, w jakie rejestry się przeniosę. Powiedziały mi to doskonale skomponowane scenograficzne detale, pstrokate stroje, wygimnastykowana kamera i jeszcze podkreślająca cały ten absurd muzyka. Warto było zasiąść przed kinowym ekranem, by przekonać się, jak świetną stylistką jest Hausner. Przyznaję, że schrupałem Club Zero z dużą przyjemnością – nie mówcie pani Novak!