search
REKLAMA
Archiwum

CLERKS – SPRZEDAWCY II. Brawurowy powrót do korzeni

Adrian Szczypiński

5 września 2019

REKLAMA

Najlepsze są bezceremonialne ataki w obrębie świata filmów. Na pierwszy ogień poszła planowana filmowa wersja Transformers, z obłędem w oczach przedstawiana przez Eliasa, młodego szczyla pracującego w Mooby’s. Słysząc maniacki entuzjazm swego pobożnego kolegi spod frytkownicy, Randal błyskawicznie studzi jego zapał:

– Maszyny mogą zmieniać się w inne maszyny, a to nie jest przeciwko Bogu.
– Oczywiście, że przeciwko Bogu. Jego jedyny Syn umarł na krzyżu za nasze grzechy, a my w ramach podziękowań zrobiliśmy chujową kreskówkę Transformers.

Jay nieoczekiwanie sparodiował Buffalo Billa, malując usta i poruszając się do rytmu piosenki „Goodbye Horses” Q. Lazzarusa, wykorzystanej w Milczeniu owiec. A potem przyszła pora na gwóźdź programu. Do restauracji wjechał groteskowo wyglądający maniak Władcy Pierścieni, zrazu znajdujący wspólny język z Eliasem („Ile razy widziałeś każdy z filmów?”). Słysząc ich entuzjastyczną rozmowę, Randal najpierw stwierdził, że tylko jeden film może nosić zaszczytne miano „Powrotu…” i chodzi tu o Jedi, a nie o Króla. Potem dyskusja stała się bezpardonowa:

– „Uwaga! Uwaga! Mam na imię Anakin. Moje chujowe aktorstwo zniszczyło Sagę!” Jesteś jebnięty, koleś?
– Ja jestem jebnięty? Te zasrane filmy z hobbitami są kurewsko nudne. Przez trzy filmy grupka kolesi zapierdala do jakiegoś jebanego wulkanu!

Smith w swoim starym stylu robi sobie bezlitosne jaja z kalek na wózku, kpi z romantycznej miłości, poprzez monologi Randala najeżdża gejów, Murzynów, Żydów, zoofilów i freaków Pierścienia. W arcyśmiesznych scenach rozprawia się z erotycznymi technikami bezpośredniego przechodzenia od seksu analnego do oralnego (dyskusja „ass to mouth”), rozwija teorię cipkowego trolla, wreszcie bez oglądania się na rozpasaną ostatnimi laty w Hollywood nieznośną polityczną poprawność, dowala rasistowskiej fobii:

– Od kiedy nie wolno używać zwrotu „małpka-nieróbka”?
– Na przykład od zawsze.
– Dlaczego?
– Bo to rasistowskie określenie czarnych.
– Akurat. Od tego jest słowo „czarnuch”.
– Czy Randal nazwał pana Dantego czarnuchem?
– Zamknij się, Elias.

Kevin Smith szarżuje jak za dawnych czasów, jednocześnie czarując momentami, niekoniecznie łechtającymi najniższe instynkty. Tak było ze sceną na torze gokartowym, zilustrowanym oldskulową piosenką „Raindrops are falling on my head” B.J. Thomasa (w ogóle piosenki to kolejny mocny punkt filmu; na soundtracku słychać niezły zestaw wykonawców – Talking Heads, King Diamond, Samantha Fox, Alanis Morissette, Soul Asylum). Tak było przede wszystkim ze sceną tańca na dachu, gdzie Becky do piosenki „ABC” Jackson Five próbuje nauczyć Dantego, jak się poruszać na jego przyszłym weselu. I tak jest przez cały seans. Sceny bezceremonialnie i po smithowsku przegięte sąsiadują z bardzo romantycznymi i refleksyjnymi chwilami i jakimś cudem jedno nie przeszkadza drugiemu. Wyzierający z finału morał, który oferuje Smith, jest co prawda banalny i przewidywalny, lecz nie chodzi tu o forsowanie za wszelką cenę rebelianckiej filozofii życia, ani tym bardziej o zaskoczenie a’la Shyamalan. Dalsze dzieje Dantego i Randala mają w sobie tę samą prostą moc kumpelskiej opowieści przy piwie i jednocześnie syndrom Shreka, czyli można ją oglądać w kółko. Niby nic, ale do ciekawego opowiadania nieciekawego życia trzeba mieć talent nie mniejszy, niż przy wymyślaniu opowieści o cierpiącym na bezsenność facecie, który w samolocie poznał swego najlepszego kumpla. A przynajmniej tak mu się zdawało.

Tekst z archiwum film.org.pl (01.09.2006).

 

REKLAMA