CITIES OF LAST THINGS. Nie wszyscy Azjaci znają się na zemście
Azjaci niejednokrotnie udowodnili, iż na kinie zemsty znają się jak nikt inny. Również w tym przypadku sam zamysł połączenia zemsty z dystopijną przyszłością wydawał się intrygujący. Niemniej koniec końców mamy do czynienia raczej z nudnawym melodramatem opowiedzianym wspak aniżeli z soczystą opowieścią, jaką nam sugerowano od początku. Bardzo liczyłam na tę propozycję filmową, dlatego zawód jest tym większy.
Założenie jest proste. Poznajemy bowiem życie naszego bohatera od końca do początku, dowiadując się po kolei, co doprowadziło do sytuacji, w której go spotkaliśmy. Tworzy się w ten sposób melodramatyczny obraz. Na papierze wygląda to nieźle, jednak w praktyce zupełnie tego nie kupuję. Reżyser lawiruje pomiędzy kilkoma narracjami, próbując pokazać, co sprawiło, że główny bohater – Zhang Dong Ling – stał się tym, kim się stał. Nie zawsze wszystko układa się w jedną logiczną całość. Bez wątpienia po jednym seansie wiele wątków może okazać się nie do końca zrozumiałych. Całość sprawdziłaby się w takiej formie idealnie jako opowieść o żalu, miłości i złamanych obietnicach, gdyby nie próbowała być niczym innym – w tym przypadku również filmem o zemście, której jest tu niewiele, na rzecz wspomnianego melodramatu, co tworzy mało zgrabną mieszankę. Moim zdaniem cała historia wypadłaby dużo lepiej, gdyby twórcy nie próbowali na siłę stworzyć historii utkanej z emocjonalnych scen, a skupili się na zemście per se.
Mogłoby się wydawać, iż znacznie lepiej poprowadzony zostanie wątek dystopijnej przyszłości. Mamy bowiem rok 2056, gdzie 24-godzinna obserwacja jednostki nie jest niczym wyjątkowym. Każdy obywatel posiada wszczepione chip oraz kamerę, która rejestruje każdy ruch, podczas gdy kobiety, aby pozostać młodymi, wstrzykują sobie specjalny „narkotyk”. Niestety nic z tego więcej nie wynika. Wydaje się, iż motyw ten stanowi wyłącznie niewiele znaczące tło dla opowiadanej historii. Równie dobrze mogłaby ona być osadzona w innych realiach i nie zmieniłoby to absolutnie nic. Trzeba jednak przyznać, iż sam zamysł wypada całkiem nieźle. Chociaż należy zauważyć, iż twórcy kina wielokrotnie próbowali pokazać przyszłość i jak na razie niemal żadna z tych wizji się nie spełniła. Dlatego wnioskuję, iż w tym przypadku nie będzie inaczej i w roku 2056 nie doczekamy się zaczipowanej ludzkości.
Elementem, który najbardziej mi się podobał, było to, w jaki sposób pokazane zostały relacje głównego bohatera z poszczególnymi kobietami. Nie jest to nic odkrywczego ani przesadnie zaskakującego, widziałam bowiem inne azjatyckie filmy eksplorujące ten motyw w dużo lepszy sposób, niemniej postacie kobiece są tu najjaśniejszym elementem. Mamy tu do czynienia z ekranowym połączeniem wizerunku kobiety z przeszłością, kobiety dopuszczającej się zdrady oraz tajemniczej kobiety znikąd (reprezentowanym przez różne postaci). Każda z nich wpływa na głównego bohatera na różny sposób i doprowadza go zguby.
Kolejnym dużym plusem filmu jest praca wykonana przez operatora, Jeana-Louisa Vialarda, który robi wszystko, co w jego mocy, by całość wypadła klimatycznie. Szczególnie intrygujące wydają się sceny, w których główny bohater razem ze swoją towarzyszką przemierza miasto nocą. Kiedy oglądałam drugą część filmu, odniosłam wrażenie, iż więcej tu z klimatu noir aniżeli z typowej produkcji made in Taiwan.
Jeżeli lubicie melodramatyczne kino, bez wątpienia i to dzieło przypadnie wam do gustu. Trzeba jednak pamiętać, iż podróż po przeszłości nie zawsze daje jednoznaczne odpowiedzi na pytanie, dlaczego człowiek koniec końców postępuje w taki, a nie inny sposób. Łatwo jest bowiem uznać, że poszczególne wydarzenia wpływają na nas tak mocno, iż musi się to skończyć dramatem. Jednak, jak już wspomniałam, dużo bardziej wolałabym otrzymać klasyczne kino zemsty aniżeli próbę rekonstrukcji bohatera, który musi mierzyć się z przeszłością, popychającą go finalnie do zbrodni.