CENA STRACHU. Niezbyt szybcy i niekoniecznie wściekli
Swego czasu William Friedkin miał wykop. Podobnie jak Michael Mann czy Ridley Scott mógł wziąć się za dowolny temat i zamienić go w cacuszko. Nieważne, czy docenione od razu (Egzorcysta, Francuski łącznik), czy dopiero po latach (Żyć i umrzeć w Los Angeles). Grunt, że jego filmy potrafiły rzucić na kolana, zatrząść konwencją i zatrzeć granice pomiędzy kinem popularnym i artystycznym. Niestety udane pozycje przeplatał licznymi klapami, a w latach 90. wyczucie zdecydowanie go opuściło. Reżyser kręcił wtedy średnie tytuły (Jade, Strażnik), które zwyczajnie ginęły w tłumie, by w nowym tysiącleciu odzyskać nieco pazur (Zabójczy Joe, Robak), ale nigdy już nie powrócić do formy sprzed lat.
Dziś zajmiemy się jedną z jego najciekawszych pozycji, niesłusznie zapomnianą, a stanowiącą rarytas dla każdego fana thrillerów i kina akcji. To też ulubiony własny film reżysera. Friedkin nie przejmuje się, że jego ukochane dziecko jest remakiem francuskiej Ceny strachu – brak oryginalności nie staje na drodze uczucia. Jego entuzjazmu nie mącą też złe wspomnienia: produkcja była kosztowna, burzliwa i niebezpieczna, a tytuł okazał się klapą, wybatożoną w dodatku przez krytyków. Twórca Egzorcysty widzi w tym tytule obraz spójny i kompletny pod każdym względem. Nie dziwię się Friedkinowi. Przygotujcie się na niecodzienną podróż.
Państwo Ameryki Południowej. Brud, bieda i korupcja. Wszechobecny upał. Atmosfera fizycznego, społecznego i psychicznego rozkładu. Oto miejsce, z którego się ucieka. Lub takie, do którego uciekasz, żeby nikt nigdy cię nie znalazł. Tyle że ci, którzy chcą się tu zaszyć, muszą mieć prawdziwe zatargi ze światem. Kiedy zapłonie szyb naftowy dużej firmy, do ugaszenia go będzie potrzebna nitrogliceryna. Tę trzeba będzie przewieźć 200 kilometrów. Ciężarówkami. Przez dżunglę. Za duże pieniądze, ale ze świadomością, że każdy wybój może oznaczać śmierć. Podejmie się tego czterech mężczyzn, którzy próbują przetrwać w tym niegościnnym państwie, ale mają już go dość.
W 1953 roku Henri-Georges Clouzot nakręcił Cenę strachu – oryginalny, szarpiący nerwy thriller. Film zdobył wiele nagród – od Berlina po Cannes. Stał się klasykiem i nadal świetnie się ogląda. William Friedkin wpadł na pomysł, by odświeżyć obraz Francuza, nadając mu nowoczesny sznyt. Pomimo faktu, że ostatecznie tytuł nie przyniósł mu splendoru, z biegiem czasu widać, że się udało.
Friedkin postawił na widowisko wielkogabarytowe. Nie ma tu parocentymetrowych modeli udających dżunglę, helikoptery czy ciężarówki. Twórcy nie schowali się w studiu, żeby uniknąć kłopotów z kapryśną pogodą. Friedkin zabrał ekipę w dzicz i wyciskał ze współpracowników ostatnie soki, żeby uzyskać realistyczny efekt starcia człowieka z przyrodą, strachem i przeciwnościami losu. Dzięki temu dostaliśmy drapieżne, mocne i surowe kino.
Cena strachu to obraz o duszącym klimacie. Pocimy się razem z bohaterami. Czujemy ich znój, zmęczenie, szaleństwo. Nikt się nie wygłupia – nie ma tu durnych żartów w chwilach grozy. Poważne są ścięte napięciem, spocone twarze bohaterów i zagrożenie, które im towarzyszy. Wielkie i budzące respekt są tu ciężarówki (wyglądające jak groźne, potępione stworzenia), wieże wiertnicze. Potężna jest przyroda: dżungla, która chwilami zdaje się próbować połknąć pojazdy; deszcz, który może wszystko zmienić w morze błota; wiatr siekący z taką siłą, że może zadziałać jak gilotyna. Niebezpieczne są tu odległości: milimetry od znalezienia się na dnie skarpy; setki mil od cywilizacji – tak, że naszprycowany adrenaliną rozum zaczyna popadać w stany bliskie psychozy – i jeszcze dalej od domu, którego może nigdy się już nie ujrzy. Śmierć czyha wszędzie dookoła, a determinacja ma posmak szaleństwa.
Cena strachu nie jest typowym kinem akcji, mimo że korzysta z jego środków. Przeciwnikiem nie jest tu drugi człowiek, ale cała sytuacja, obejmująca kapryśną naturę, zawodną technikę i ograniczoną wytrzymałość ciała i psychiki. Rzekłbym, że jest to kino skrajnych doświadczeń, w którym cała para reżyserska idzie w to, aby i widz poczuł się ściśnięty kleszczami grozy. Udało się.
Friedkin kręci w realistycznym stylu; film chwilami przypomina wręcz dokument. Oto produkcja nakręcona bez udziwnień, niespiesznie ujawniająca swoje atuty, choć od początku elektryzująca podskórnym napięciem. W jego utrzymaniu pomaga wyczucie szczegółu reżysera. Historia rozkręca się powoli – dość powiedzieć, że zawiązanie akcji trwa dokładnie połowę filmu; dopiero w drugiej godzinie bohaterowie siądą za kółkiem.