CENA STRACHU. Niezbyt szybcy i niekoniecznie wściekli

Daje to okazję, by przedstawić nam ich burzliwe historie (odwiedzając w tym czasie cztery różne państwa), nakreślić barwny obraz kraju, w którym się znaleźli (Friedkin z radością ukazuje nam jego walory piekielnego przedsionka), oraz zaprezentować katastrofę szybu wiertniczego. W tym czasie widz wychowany na kinie Michaela Baya wiele razy będzie miał okazję zapytać, dokąd to wszystko właściwie zmierza i czy ogląda ten film, co trzeba. Warto jednak okazać cierpliwość. Kiedy mamy już żywe, mięsiste i przekonujące tło, twórca Egzorcysty daje sygnał do startu ciężarówek. Jeśli ktoś nie wyłączył filmu do tego czasu, czeka go adrenalinowa przejażdżka na skraj emocjonalnego wyczerpania.
Jest w tym obrazie coś z surowości dokonań Wernera Herzoga. Może chodzi o realistyczne zdjęcia? A może o brak zmiękczaczy, które nieco ugłaskałyby nam okrutną obojętność natury, rzucającej bohaterom kłody pod nogi? Friedkin wie, jak kręcić przyrodę tak, żeby oddać jej grozę i dziki majestat. Walka bohaterów z napierającą zewsząd dżunglą może przywodzić na myśl sceny z Fitzcarraldo czy Aguirre, gniew boży; są podobnie chropawe i pełne pasji. Z drugiej strony ciężko tu nie pomyśleć o Jądrze ciemności Josepha Conrada, a także – w prostej linii skojarzeń – Czasie apokalipsy Francisa Forda Coppoli. Tutaj również czujemy – niemalże fizycznie – że oto odbywa się wyprawa, z której nie można już powrócić niezmienionym. Ponadto doniesienia z planu każą sądzić, że i ten obraz rodził się w bólach, w atmosferze napięcia i zagrożenia. Jest jeszcze jedno skojarzenie, które narzucało mi się silnie podczas seansu. Chodzi o Odyseję kosmiczną Stanleya Kubricka. I tam, i tu przez większą część seansu króluje realistyczny styl kręcenia, by w końcowych partiach przeobrazić się w psychodeliczny lot. Czy oznacza to, że Friedkin utracił stylistyczną spójność? Nic bardziej mylnego. Niepokojące, dziwne, pełne grozy sceny są odbiciem stanu umysłu jednego z kierowców. Pozostając więc w ramach kina wiarygodnego psychologicznie, mamy tu gejzer pokręconych obrazów o piekielnych konotacjach.
Dusząca atmosfera, którą udało się wykreować w Cenie strachu, nie zaistniałaby bez kapitalnej muzyki Tangerine Dream. Niemiecka grupa udowodniła tu, że jej mroczna, pulsująca elektronika doskonale podnosi napięcie na ekranie i przydaje zilustrowanym obrazom tajemniczej elegancji. Mam wrażenie, że rozbuchana orkiestracja na instrumenty klasyczne zniszczyłaby niesamowity klimat Ceny strachu. To, co dostaliśmy – ilustracja oszczędna, ale zasiewająca głęboki niepokój – ułatwia nam filmowy trans. Świetna rzecz, także poza obrazem. To dzięki niej zespół wypłynął na szerokie kinowe wody, pracując potem nad ścieżkami dźwiękowymi do wielu ciekawych tytułów (Złodziej Michaela Manna czy Legenda Ridleya Scotta).
Równie dobre są zdjęcia, i to pomimo faktu, że operatorów było aż dwóch. Jeden z nich porzucił produkcję w środku, mając dość ciężkich warunków panujących na planie i trudnego, wymagającego Friedkina. Nie zaowocowało to brakiem spójności. Zdjęcia w kapitalny sposób oddają depresyjny nastrój Ceny strachu. Błoto, szaruga ulewy, przyciemnione kadry, które unaoczniają, że dżungla to rodzaj duszącej plandeki, pod którą ciężko się oddycha. Żadnych pocztówkowych ujęć, acz z dużym wyczuleniem na piękno ukryte w brzydocie. Znakomite jest tu także aktorstwo. W roli czwórki potępionych Friedkin obsadził ludzi, którzy nie przypominają urodzonych herosów. To raczej grupka zmęczonych facetów, którym z różnych powodów powinęła się noga. Roy Scheider wygląda co prawda jak Indiana Jones, ale nie dajcie się nabrać. To nie jest film przygodowy. Bliżej mu do egzystencjalnej opowieści, której sens trafia do nas bardziej poprzez trzewia niż korę mózgową. Dlatego też Friedkin chce nas przeciągnąć przez piekło błota, brudu, krwi, smaru i wycieńczenia. Scheider był tu najbardziej znanym aktorem – sukces Szczęk zagwarantował mu rozpoznawalność, ale nie status gwiazdy. Mężczyzna nie miał twarzy amanta ani nie wyglądał na zabijakę pokroju Charlesa Bronsona. Świetnie za to nadawał się do ról zwykłych facetów w niezwykłych okolicznościach. Tutaj w pełni korzysta ze swoich możliwości, wypełniając swoją chudą, nerwową postać dużą dawką energii i realizmu.
Pozostali aktorzy także spisali się dobrze. Nikt tu nie szarżuje, nie czai się na najlepszego one-linera. Cóż, może dlatego, że scenariusz nie przewiduje żadnej większej „beki”. To film o zmaganiu się. O ciężkiej, mozolnej próbie wyjścia cało z sytuacji niemalże samobójczej. O brnięciu w błocie, o jeździe przed siebie w sytuacji, kiedy nie pamiętasz już, gdzie, po co i właściwie jakim cudem nadal jedziesz.
Takie remaki rozumiem! Friedkin wziął od Clouzota doskonały zarys fabuły i dozbroił ciężką, sękatą, ale robiącą świetne wrażenie stroną formalną. Zrealizował film o sprawach ostatecznych i nie ugiął się pod jarzmem złagodzenia smolistej wymowy całości. Oto egzystencjalne kino samochodowe. Wybuchowo pesymistyczne i unikatowe pod względem naładowania napięciem. Ten odrzucony przez krytyków i publiczność obraz nie należy do najłatwiejszych, ale ma w sobie więcej charakteru i siły wyrazu niż cokolwiek, co oglądałem w ciągu ostatniej dekady. Trzeba znać.
korekta: Kornelia Farynowska