search
REKLAMA
Nowości kinowe

Carrie

Jakub Piwoński

25 października 2013

REKLAMA

p-carrieW idealnym świecie istniałby tylko jeden powód, dla którego kręcone byłyby remaki i rebooty filmowych hitów sprzed lat. Tym powodem byłoby zestarzenie się materiału oryginalnego zarówno pod względem wykonania technicznego, jak i zawartości merytorycznej, oraz nie przystawanie do potrzeb współczesnej widowni. Remake miałby wtedy za zadanie wtłoczenia do starej historii nowego życia. Pobudki, jakimi kierowaliby się wówczas twórcy, byłyby natury czysto artystycznej. Niestety, nasz świat z tym idealnym wiele wspólnego nie ma, przez co powodów, dla których postępująca moda na remaki wciąż trwa w najlepsze, jest o wiele więcej i mają one z reguły podłoże ściśle komercyjne.

Gdy dowiedziałem się, że szykowana jest nowa adaptacja debiutanckiej powieści Stephena Kinga, zareagowałem na to z niepokojem. Biorąc pod uwagę jak wysoko poprzeczkę ustawił Brian De Palma w pierwowzorze z 1976 roku, nie bardzo rozumiałem, co takiego osobliwego do dodania mieliby twórcy nowej „Carrie”. No tak, tylko jak już dobrze wiemy, nie trzeba mieć nic ciekawego do dodania, by lekką ręką wydać garść milionów na powtórkę z rozrywki. Bo kolejna „Carrie” nie musi być oryginalna, nie musi dodawać czegoś wymyślnego do dobrze nam znanej historii. Nie musi posiadać własnej osobowości, własnego pomysłu na siebie. Najważniejsze, że będzie „nowa”, z nowymi aktorami, nową scenerią, nowymi efektami, nowymi czasami. Widz obejrzy, choćby z ciekawości. Ale moi drodzy, tak nie robi się sztuki. Tak robi się biznes.

Książkowego oryginału nie znam, ale w odróżnieniu do mojego redakcyjnego kolegi, który zrecenzował „Carrie” przede mną, dość dobrze znam i cenie sobie filmowy pierwowzór tej opowieści. Zacznijmy od tego, że w moim odczuciu „Carrie” w reżyserii Kimberly Peirce jest także filmem złym, ale dostrzegam trochę inne powody takiego stanu rzeczy niż mój przedmówca.

434537.1

Po pierwsze stopniowanie napięcia, a raczej jego brak. Cenie sobie sposób jakim operował nim De Palma, idąc zapewnie wzorem książkowego oryginału. W jego wersji losów dziewczyny obdarzonej telekinetycznymi mocami, napięcie rośnie bardzo powoli, aż do momentu nadejścia istnego trzęsienia ziemi podczas balu maturalnego. W wizji Kimberly Peirce tego nie uświadczymy, ponieważ karty zostają rozdane zbyt wcześnie i zbyt wyraźnie zostają zaakcentowane. Do momentu nadejścia kulminacji, wystarczająco dobrze zaznajomieni jesteśmy z mocami tytułowej bohaterki i w żaden sposób nie są w stanie robić już na nas wrażenia. A przecież powinny, bo to na nich m.in. opierać ma się wyjątkowość tej historii. Ale to co skutecznie rozmywa napięcie i rozprasza naszą uwagę, nie kryję się tylko w złym operowaniu efektami specjalnymi.

Chloe Grace Moretz to podstawowy problem nowej adaptacji prozy Kinga. Nie rozumiem jak w filmie, który cały swój koncept fabularny opiera na tragizmie tytułowej bohaterki, tak opacznie dobiera się główną aktorkę. Spójrzcie tylko na Sissy Spacek, która zagrała Carrie White w 1976 roku. Jej specyficzny typ urody, wyłamujący się z wszelkich kanonów, idealnie wpisywał się w charakterystykę społecznej outsiderki. Do tego dochodził także fakt silnego wczucia się w rolę – oddziaływania mimiką i spojrzeniem – którego apogeum można zaobserwować w pamiętnej scenie furii balowej. Chloe Moretz to zupełnie inna para kaloszy. Ta młoda aktorka odznacza się przyjemniejszą dla oka urodą, przez co ewidentnie straciła na tym wiarygodność odgrywanej przez nią postaci. Nie popisała się także umiejętnościami aktorskimi (ta wiecznie spuszczona głowa!), dzięki którym mogłaby obronić wizerunkowe nieścisłości. Sissy Spacek była tą Carrie White, której losem potrafiliśmy się przejąć, która interesowała i przyciągała uwagę. Jej następczyni już ta sztuka nie wychodzi, bo jedyne czym usilnie stara się nas zainteresować, to swymi niezwykłymi mocami. Najważniejszy błąd twórcy popełnili więc już na etapie castingu. Śmiem twierdzić, że gdyby do tej roli zaangażowali np. taką Saoirse Ronan (to mój typ, aktorka przez producentów nie była brana pod uwagę) efekt jej pracy mógłby wynieść tę historię poziom wyżej. Reszta zespołu aktorskiego, na czele z Juliane Moore – wcielającą się w rolę zdewociałej matki Carrie – nie odznacza się niczym osobliwym, kopiując z pierwowzoru już raz nadane interpretacje swych postaci.

444040.1

Jak zauważył także mój przedmówca, dostrzegalnych różnic pomiędzy obiema wersjami historii Carrie, zarówno w scenariuszu, jak i sposobie kręcenia poszczególnych scen jest tak niewiele, że dziwie się, dlaczego tak trudno jest twórcom przyznać się do tego, że popełnili remake. Jestem pewien, że fani książkowego oryginału nie znajdą w tym filmie większego pola do porównań i dociekań, niżeli dawała to adaptacja z 1976 roku.

Nowa „Carrie” ewidentnie nie ma na siebie pomysłu, przez co nie emocjonuje, nie angażuje i finalnie także nudzi. To zaskakujące, jak wielka w obydwu filmach może istnieć rozbieżność w przeżywaniu przez nas losów jednej bohaterki, ujętych w dokładnie tej samej historii. To może być już tylko kwestia reżyserii, której jakość wyraźnie odczuwalna jest tylko w tym pierwszym filmie. Zastanawia mnie także, jak długo jeszcze hollywoodzcy twórcy będą nam wmawiać, że dysponują uzasadnionymi powodami poprawiania wybitnych filmowych oryginałów, skoro rezultaty ich pracy są z reguły tak samo bezmyślne. Cóż, biorąc pod uwagę, że koniunktura na tego typu produkcję szybko nie przeminie, pozostaje mi tylko powrócić do… sennych marzeń o idealnym świecie.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA