search
REKLAMA
Recenzje

BULLITT, dammit! O przełomowym thrillerze akcji słów kilka

Szymon Skowroński

25 kwietnia 2019

REKLAMA

Tego typu twardzieli było w kinie wcześniej co najmniej kilku. Na przykład John Wayne ze swoją mentorską postawą i bujnym krokiem. Albo Humphrey Bogart z cynicznym spojrzeniem i chłodnym temperamentem. Jednak Wayne reprezentował staromodny styl zachowania, a Bogart – staromodny typ urody. Lata sześćdziesiąte potrzebowały czegoś innego, czegoś nowego. W czasach rewolucji seksualnej, artystycznych kinowych przewrotów, oswobodzenia obyczajów to McQueen stał się symbolem wyluzowanego, praworządnego męstwa. Jego Bullitt ubiera się jak francuski model, ma krew zimną jak angielski dżentelmen, potrafi dać w mordę jak amerykański zakapior, a zachowuje się jak obywatel świata. Pewny siebie, wyrachowany w stosunkach z kobietami, w pełni oddany swojej misji. A przy tym – niebywale spokojny i opanowany. To działało wtedy – i działa dzisiaj.

Bierzemy więc bohatera na miarę swoich czasów i wrzucamy go w środek kryminalnej intrygi. Mamy już po swojej stronie widzów, którzy trzymają kciuki za McQueena. Dodajmy mu ekranową partnerkę pod postacią Jacqueline Bisset i oczywiście kultowego Forda Mustanga. Takie trio działa na wszystkie zmysły – McQueen świetnie brzmi, Bisset świetnie wygląda, a Mustang świetnie wygląda i świetnie brzmi. Na drugim planie również ciekawie: Robert Vaughn, aktor charakterystyczny, Robert Duvall, aktor wybitny, tutaj jeszcze przed najlepszymi występami, i Don Gordon, prywatnie – przyjaciel McQueena i jego ekranowy partner z aż trzech produkcji. Cała ekipa gra raczej na wstrzymaniu, nie pozwalając sobie na szarżę lub przesadę. Od samego początku film cechuje się opanowaniem, chłodem i rezerwą, choć nie brakuje scen brutalnych. Historia rozwija się jednak swoim tempem, a montażysta Frank P. Keller precyzyjnie dawkuje emocje. Napięcie rośnie z minuty na minutę.

 

Klimat filmu podbija odpowiednio dobrana ścieżka muzyczna skomponowana przez Lalo Schifrina. Jazzowo-funkowe tematy oparte głównie na mocnym brzmieniu perkusji i trąbek doskonale dookreślają osobowość głównego bohatera, ale też idealnie oddają atmosferę miasta, w którym rozgrywa się akcja filmu. Początkowo Bullitt miał powstać na terenie Los Angeles, zdecydowano się jednak na zdjęcia w San Francisco, które śmiało można nazwać równorzędnym bohaterem filmu – trzeba również dodać, że wszystkie ujęcia powstały na lokacjach, co w latach sześćdziesiątych nie było codzienną praktyką. Od początku produkcji twórcy stawiali na realizm i udało im się ten realizm osiągnąć. Sceny akcji – napad, strzelanina na lotnisku oraz oczywiście pościg – stanowią dziś wyznacznik stylu i warsztatu.

Sumując to wszystko, otrzymujemy przepis na doskonały kryminał. Jednak najlepsze scenariusze zakładają, że w pewnym momencie bohater zostanie postawiony w sytuacji, w której wszystkie dramaturgiczne wątki zbiegną się w jednym punkcie i jedynym możliwym rozwiązaniem będzie zdecydowana, stanowcza decyzja i towarzysząca jej akcja. Tak właśnie jest w Bullicie. Nie miałoby to wszystko większego sensu, gdyby detektyw prześliznął się przez swoje śledztwo bez wzięcia spraw w swoje ręce. Wszystko od początku dążyło do nieuniknionej konfrontacji, która w tym akurat tytule odbyła się pod postacią legendarnego pościgu samochodowego. I faktycznie – pościg ten jest wisienką na szczycie doskonale upieczonego tortu, a jednocześnie bez tej wisienki ten tort nie smakowałby tak dobrze.

McQueen wsiadł do samochodu i część scen nagrał sam. W bardziej ekstremalnych ujęciach za kierownicą widzimy (czy raczej – nie widzimy) jego etatowego dublera, Buda Ekinsa. Obu należy się chwała za tak świetnie wykonaną robotę, jednak, jak wiadomo, sława przypadła McQueenowi. Ekins przeżył swojego przyjaciela o prawie trzydzieści lat i nigdy nie doczekał się statusu gwiazdy, ale kto ma wiedzieć, ten wie – bez jego umiejętności nie byłoby takiego Bullitta (i McQueena), jakiego znamy. Filmowanie finałowej sekwencji odbywało się na ulicach miasta, przy bardzo wysokich prędkościach i było na tamte czasy wydarzeniem bezprecedensowym. Tego typu sceny zwykle realizowały drugie ekipy (ang. second unit), ale w tym przypadku całości doglądał reżyser Peter Yates. Wszystkim zależało, by ta scena zapadła w pamięć każdemu, kto ją zobaczy. I tak się też stało. Do dziś obraz doczekał się wielu klonów i naśladowców, wydaje się też, że powstało kilka lepszych pościgów (Francuski łącznik), jednak to właśnie Bullitt przetarł dla nich szlaki i stał się kamieniem milowym w rozwoju kina akcji.

REKLAMA