BRACIA Z PRZEDMIEŚĆ to najlepszy z najgorszych filmów NETFLIKSA
Tytułowi bracia to trzech czarnoskórych imigrantów żyjących na dużym osiedlu na przedmieściach. Najstarszy Demba (reżyser Kery James) wybrał życie w przestępczym półświatku, dzięki czemu szybko się wzbogacił, ale za to matka się go wyrzekła. Średni Soulaymaan (Jammeh Diangana) jest bardzo ambitny i wierzy, że można wyrwać się z blokowiska na obrzeżach miasta, więc bardzo stara się zostać prawnikiem. Najmłodszy Noumouké (Bakary Diombera) wciąż chodzi do szkoły, a wybór życiowej drogi jest jeszcze przed nim. Najbardziej imponuje mu bogaty i fajny Demba, ale wie, że powinien pójść w ślady Soulaymaana. Między braćmi narasta napięcie, ponieważ jako rodzina są bardzo podzieleni, a jedyne, co ich łączy, to troska o schorowaną matkę. Żaden nie chce jej rozczarować, ale jednocześnie pragną realizować się po swojemu, a nie pod jej dyktando. Do tego dochodzą jeszcze konflikty na tle rasowym, ponieważ środowisko arabskich i tureckich imigrantów czuje się wyobcowane wśród białych i zamożnych Francuzów.
Bracia z przedmieść trzymają się razem
Pomysł, by opowiedzieć o napięciach na przedmieściach, jest o tyle ciekawy, że film tylko pośrednio dotyczy kwestii politycznych. Najwięcej miejsca reżyser i scenarzysta Kery James poświęca na pokazanie wszystkich odcieni szarości w podzielonej osiedlowej społeczności. Udało się wejść w temat nieco głębiej, zwłaszcza na przykładzie Demby i Soulaymaana, którzy są dwiema stronami tej samej monety. Mają te same korzenie, obaj chcą dobrze dla swojej rodziny i środowiska, ale wybierają skrajnie odmienne drogi, by osiągnąć cel. W Braciach z przedmieść dobrze pokazano, jak oba światopoglądy się przenikają. Soulaymaan pożycza od Demby pieniądze pochodzące ze sprzedaży narkotyków, by opłacić studia prawnicze. Nie jest z tego dumny, ale wierzy w poprawę sytuacji całej rodziny. Jednak idealistyczne poglądy Soulaymaana zostają wystawione na próbę, kiedy przygotowuje się do debaty retorycznej z białą koleżanką Lisą (Chloé Jouannet). Początkowo są wobec siebie serdeczni i istnieje perspektywa na głębszą relację, jednak podział ról, jaki przypadł im w debacie, pogłębia różnice między nimi.
Temat brzmi: „Czy państwo jest całkowicie odpowiedzialne za obecną sytuację francuskich przedmieść?”. Lisa ma podawać argumenty na tak, a Soulaymaan popierać tezę przeciwną. Przygotowując się do występu, bohater musi zweryfikować swoje poglądy. Na co dzień jest wolontariuszem w klasach nauczania początkowego, pomaga w domu matce i młodszemu bratu, a ze starszym stara się mieć dyplomatyczne stosunki. Jednak przemoc, której doświadcza jego rodzina, i brak wsparcia ze strony państwa sprawiają, że poglądy Soulaymaana się radykalizują, a on sam oddala się od Lisy, która reprezentuje jego przeciwieństwo pod każdym względem. Wpływ prywatnych spraw bohatera na jego argumenty w debacie to bardzo udany segment Braci z przedmieść. Szkoda, że nie poświęcono mu więcej czasu lub wręcz że nie był to główny wątek.
Netflix Originals – filmy na pół gwizdka?
Film Jonesa ma wiele wątków pobocznych skupionych wokół tytułowych braci. To dobrze, bo widać, że reżyser chce wgryźć się w temat i zniuansować go możliwie najbardziej. Niestety efekt końcowy jest zaledwie przeciętny z dwóch powodów. Po pierwsze, w mniej niż stuminutowym filmie nie da się rzetelnie przedstawić tak wielu kwestii, jak twórcy sobie postanowili. Jest trzech braci i każdy z nich ma jakichś znajomych z problemami mającymi związek z otoczeniem, sytuacją ekonomiczną etc. Za dużo pomysłów z potencjałem, który nie został wykorzystany przez czas trwania filmu. I druga sprawa, znacznie gorsza. Obsada Braci z przedmieść nie jest w stanie aktorsko udźwignąć tak złożonych kwestii. W pewnym stopniu to też wina czasu ekranowego, którego każdy dostał po kilkanaście minut. Niestety w dużej mierze jest to sprawa umiejętności wiarygodnego przedstawienia relacji i tematów podjętych w filmie. Bracia z przedmieść trwają zbyt krótko i są zbyt słabo obsadzeni, by zaangażować widza, choć zagadnienia same w sobie budzą emocje.
Z każdym kolejnym obejrzanym filmem spod szyldu „Netflix Originals” zaczynam dochodzić do wniosku, że nie są efektem nieudolności lub braku pomysłów. One chyba programowo są generowane z myślą o tym, by być jednorazowym produktem. Jakby szefostwo Netfliksa podpisało jakieś zobowiązanie, zgodnie z którym na jeden świetny serial musi powstać jeden słaby film. I to w różnych kategoriach. Na znakomity drugi sezon Mindhuntera przypada przeciętne W cieniu księżyca. Z kolei spełnienie marzeń fanów ambitnego fantasy i praktycznych efektów, czyli Ciemny kryształ: czas buntu, równoważy żenujący Klub singielek. Po kilku podejściach zarówno do filmów, jak i seriali Netfliksa jestem prawie przekonany, że coś w tym musi być. Może chodzi o to, żeby słupki statystyk pokazywały, jak platforma potrafi zagospodarować uwagę wielu grup docelowych? Nie znam się na tym, ale z kolejnymi seansami zaczynam nabierać pewności, że filmy z działu „Netflix Originals” to synonim klęski urodzaju. I tak produkcji na platformie jest więcej, niż byłby w stanie zobaczyć nawet bezrobotny na amfetaminie, więc po co iść w ilość kosztem jakości?