Tytułowi bracia to trzech czarnoskórych imigrantów żyjących na dużym osiedlu na przedmieściach. Najstarszy Demba (reżyser Kery James) wybrał życie w przestępczym półświatku, dzięki czemu szybko się wzbogacił, ale za to matka się go wyrzekła. Średni Soulaymaan (Jammeh Diangana) jest bardzo ambitny i wierzy, że można wyrwać się z blokowiska na obrzeżach miasta, więc bardzo stara się zostać prawnikiem. Najmłodszy Noumouké (Bakary Diombera) wciąż chodzi do szkoły, a wybór życiowej drogi jest jeszcze przed nim. Najbardziej imponuje mu bogaty i fajny Demba, ale wie, że powinien pójść w ślady Soulaymaana. Między braćmi narasta napięcie, ponieważ jako rodzina są bardzo podzieleni, a jedyne, co ich łączy, to troska o schorowaną matkę. Żaden nie chce jej rozczarować, ale jednocześnie pragną realizować się po swojemu, a nie pod jej dyktando. Do tego dochodzą jeszcze konflikty na tle rasowym, ponieważ środowisko arabskich i tureckich imigrantów czuje się wyobcowane wśród białych i zamożnych Francuzów.
Pomysł, by opowiedzieć o napięciach na przedmieściach, jest o tyle ciekawy, że film tylko pośrednio dotyczy kwestii politycznych. Najwięcej miejsca reżyser i scenarzysta Kery James poświęca na pokazanie wszystkich odcieni szarości w podzielonej osiedlowej społeczności. Udało się wejść w temat nieco głębiej, zwłaszcza na przykładzie Demby i Soulaymaana, którzy są dwiema stronami tej samej monety. Mają te same korzenie, obaj chcą dobrze dla swojej rodziny i środowiska, ale wybierają skrajnie odmienne drogi, by osiągnąć cel. W Braciach z przedmieść dobrze pokazano, jak oba światopoglądy się przenikają. Soulaymaan pożycza od Demby pieniądze pochodzące ze sprzedaży narkotyków, by opłacić studia prawnicze. Nie jest z tego dumny, ale wierzy w poprawę sytuacji całej rodziny. Jednak idealistyczne poglądy Soulaymaana zostają wystawione na próbę, kiedy przygotowuje się do debaty retorycznej z białą koleżanką Lisą (Chloé Jouannet). Początkowo są wobec siebie serdeczni i istnieje perspektywa na głębszą relację, jednak podział ról, jaki przypadł im w debacie, pogłębia różnice między nimi.
Temat brzmi: „Czy państwo jest całkowicie odpowiedzialne za obecną sytuację francuskich przedmieść?”. Lisa ma podawać argumenty na tak, a Soulaymaan popierać tezę przeciwną. Przygotowując się do występu, bohater musi zweryfikować swoje poglądy. Na co dzień jest wolontariuszem w klasach nauczania początkowego, pomaga w domu matce i młodszemu bratu, a ze starszym stara się mieć dyplomatyczne stosunki. Jednak przemoc, której doświadcza jego rodzina, i brak wsparcia ze strony państwa sprawiają, że poglądy Soulaymaana się radykalizują, a on sam oddala się od Lisy, która reprezentuje jego przeciwieństwo pod każdym względem. Wpływ prywatnych spraw bohatera na jego argumenty w debacie to bardzo udany segment Braci z przedmieść. Szkoda, że nie poświęcono mu więcej czasu lub wręcz że nie był to główny wątek.
Film Jonesa ma wiele wątków pobocznych skupionych wokół tytułowych braci. To dobrze, bo widać, że reżyser chce wgryźć się w temat i zniuansować go możliwie najbardziej. Niestety efekt końcowy jest zaledwie przeciętny z dwóch powodów. Po pierwsze, w mniej niż stuminutowym filmie nie da się rzetelnie przedstawić tak wielu kwestii, jak twórcy sobie postanowili. Jest trzech braci i każdy z nich ma jakichś znajomych z problemami mającymi związek z otoczeniem, sytuacją ekonomiczną etc. Za dużo pomysłów z potencjałem, który nie został wykorzystany przez czas trwania filmu. I druga sprawa, znacznie gorsza. Obsada Braci z przedmieść nie jest w stanie aktorsko udźwignąć tak złożonych kwestii. W pewnym stopniu to też wina czasu ekranowego, którego każdy dostał po kilkanaście minut. Niestety w dużej mierze jest to sprawa umiejętności wiarygodnego przedstawienia relacji i tematów podjętych w filmie. Bracia z przedmieść trwają zbyt krótko i są zbyt słabo obsadzeni, by zaangażować widza, choć zagadnienia same w sobie budzą emocje.
Z każdym kolejnym obejrzanym filmem spod szyldu „Netflix Originals” zaczynam dochodzić do wniosku, że nie są efektem nieudolności lub braku pomysłów. One chyba programowo są generowane z myślą o tym, by być jednorazowym produktem. Jakby szefostwo Netfliksa podpisało jakieś zobowiązanie, zgodnie z którym na jeden świetny serial musi powstać jeden słaby film. I to w różnych kategoriach. Na znakomity drugi sezon Mindhuntera przypada przeciętne W cieniu księżyca. Z kolei spełnienie marzeń fanów ambitnego fantasy i praktycznych efektów, czyli Ciemny kryształ: czas buntu, równoważy żenujący Klub singielek. Po kilku podejściach zarówno do filmów, jak i seriali Netfliksa jestem prawie przekonany, że coś w tym musi być. Może chodzi o to, żeby słupki statystyk pokazywały, jak platforma potrafi zagospodarować uwagę wielu grup docelowych? Nie znam się na tym, ale z kolejnymi seansami zaczynam nabierać pewności, że filmy z działu „Netflix Originals” to synonim klęski urodzaju. I tak produkcji na platformie jest więcej, niż byłby w stanie zobaczyć nawet bezrobotny na amfetaminie, więc po co iść w ilość kosztem jakości?