„The fate of the world is in my hands? That’s so… sad.”
Tym, co mnie najbardziej zastanawia, jest to, czy twórcy naprawdę zrobili tę produkcję całkowicie na poważnie. Tylu głupot i bzdur chyba jeszcze nigdy nie widziałem w jednym filmie, a podobnych widziałem wiele. Pytanie pozostaje w niezmienionej formie, ponieważ praktycznie nic nie wskazuje, aby twórcy bawili się konwencją przygodową, wprowadzonymi przez siebie bohaterami, czy samym faktem rozwijania tak bzdurnej fabuły. Jest śmiesznie, jest kiczowato, ale wygląda na to, że to wszystko jest jednak niezamierzone i uśmiech, jaki gości na twarzy widza, jest bardziej uśmiechem politowania niż satysfakcji. Bo jak można inaczej określić scenę, w której mające setki lat pułapki Majów działają wedle ustalonego rytmu – walca…
Aktorstwo, używając eufemizmu, nie zachwyca. O ile zatrudnienie jakichś nieznanych nazwisk można przyjąć za standard – przecież to produkcja telewizyjna – i nie ma co wymagać cudów, to już znani aktorzy pokroju Noaha Wyle’a i Kyle’a MacLachlana powinni wykrzesać z siebie coś więcej. A przynajmniej MacLachlan, który ostatnimi laty próbuje bezskutecznie powrócić do szczytów swojej kariery, kiedy był najbardziej rozpoznawalny. Znany z Ostrego Dyżuru Wyle nigdy aktorem dobrym nie był, dziwi więc trochę decyzja obsadzenia go w roli głównej. Pewnie trudno było o aktora, który przeczytawszy scenariusz, nie zaśmiałby się i nie odrzucił roli głównej, ale też chyba trudno było o znalezienie mniej charyzmatycznej postaci. I nie pomoże tu fakt, że bohater miał być ciamajdą – do takiej postaci też trzeba pewnego rodzaju charyzmy ekranowej. Efekty specjalne to po prostu porażka – nie ma chyba sceny, w której nie byłoby widać blueboxa, a sami aktorzy nie niwelują uczucia sztuczności, bo sami zachowują się sztucznie. Ktoś może powiedzieć – to produkcja telewizyjna, nie wymagajmy kolejnego King Konga. W takim razie po co się pchać w film o dużym potencjale efektów specjalnych, jeśli się nie ma ani pieniędzy ani ekipy, która by to zrobiła?
„It takes a bit more than knock to the floor to destroy a legend”
Podsumowując, ten film ma wszystkie cechy rasowego gniota, ale nie można go takowym do końca nazwać, ponieważ pomimo całego chaosu realizacyjnego i bzdur, które obserwujemy na ekranie, film da się oglądać. Co więcej, ogląda się go całkiem ciekawie i jestem gotów zaryzykować stwierdzenie, że wyłączając mózg i nie nastawiając się tak jak ja, można się na nim nawet bawić. To jest gniot, żeby nie było, ale jeden z tych, które ogląda się bez masochistycznej przyjemności obejrzenia czegoś złego. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale na swój dziwny i bzdurny sposób film nie nudzi przez 90 minut trwania, a oglądanie coraz głupszych przygód i słuchanie durnych dialogów bohaterów może się podobać i co najważniejsze, śmieszyć (czy zamierzenie, czy nie, to już inna sprawa). Pasuje tu jak ulał stwierdzenie, że film jest tak zły, że aż dobry, i chociaż może przymiotnik „dobry” jest trochę za mocny, nie zmienia to faktu, że oto powstała produkcja, która, nie przesadzając, jest niesamowicie głupia i jednocześnie daje się oglądać. Film, który absolutnie nie odbiera nic wszystkim legendom i filmom, z których czerpał i które plagiatował, a nawet w pewnym sensie zachęca do bliższego zapoznania się z nimi w celu choćby porównania. Na sam koniec powraca ponownie to samo pytanie – czy ten film miał być lekką parodią kina przygodowego, czy naprawdę to wszystko wyszło niezamierzenie przy okazji ambicji pobicia Indiany Jonesa? Myślę, że ani to, ani to i prawda leży gdzieś pomiędzy, ale skłaniam się jednak do tego, że zdecydowanie bliżej Bibliotekarzowi do tej drugiej opcji. No nic, jeśli jesteście wystarczająco odważni – przekonajcie się sami.
Tekst z archiwum film.org.pl (29.01.2006).