search
REKLAMA
Recenzje

BIAŁY BÓG (2014)

Filip Jalowski

8 grudnia 2014

REKLAMA

W roku 1982 na ekranach pojawił się Biały pies Samuela Fullera. Jego główny bohater, treser zwierząt Keys, usiłował oduczyć tytułowe stworzenie agresji wobec Afroamerykanów. Oczywiście, pies nie bez przyczyny był biały i targany nienawiścią. Fuller zdecydował się na użycie dość groteskowej metafory, która – może właśnie dzięki swej nietypowości – działa na wyobraźnię mimo upływu czasu. W trakcie tegorocznego festiwalu w Cannes tytuł najnowszego filmu Kornela Mundruczo, zwycięzcy sekcji Un Certain Regard, był ponoć notorycznie mylony z amerykańskim manifestem antyrasistowskim. Dużą rolę pełniło tu zapewne zwykłe podobieństwo nazw. Biały pies i Biały Bóg (White Dog i White God) mogą wydawać się podobnymi, szczególnie w wersji angielskojęzycznej i wtedy, gdy zorientujemy się, że w obu filmach psy pełnią rolę ważnej metafory obecnej kondycji społecznej. U Fullera pies był symbolem opresji, u Mundruczo staje się natomiast zgrabną metaforą represjonowanych, którzy wszczynają rewolucję w akompaniamencie Węgierskich Rapsodii Liszta.

XIX-wieczna muzyka pełni zresztą w tym filmie bardzo znaczącą rolę. Sam Mundruczo twierdzi, że opus magnum węgierskiego wirtuoza jest dla niego opowieścią o frustracjach związanych z nierównościami społecznymi, pieśnią uciskanych. Ludzie, czyli tytułowi biali bogowie, zdają się pozostawać na nią głusi. Stetryczały dyrygent prowadzący dziecięcą orkiestrę, której członkinią jest również Lili – główna bohaterka filmu, ma tak naprawdę głęboko gdzieś to, czego uczy. Entuzjazmu nie podzielają również uczniowie, którzy od Liszta wolą trawkę i alkohol w którejś z licznych knajp usytuowanych w pobliżu Dunaju. Wydaje się, że na Węgierskie Rapsodie reagują jedynie zwierzęta. Począwszy od Hagena, zagubionego podopiecznego Lili, skończywszy na zgrai bezimiennych, porzuconych i pomiatanych psów wymierzających swoim oprawcom, czyli ludziom, krwawą sprawiedliwość. Siła i rola Liszta jest w Białym Bogu dobitna tym bardziej, że człowiek nie potrafi lub nie chce usłyszeć go nawet w trakcie wystawnego koncertu, na psach piorunujące wrażenie robi natomiast pojedynczy dźwięk trąbki czy też Druga Rapsodia wygrywana przez bohatera kreskówki. Bogowie pozostają głusi na pieśni plebsu.

bialy-bog1

To wszystko brzmi poważnie, doniośle, może i nazbyt symbolicznie. Mundruczo nie wpada jednak w pułapkę polegającą na wciskaniu widzowi ryzykowanej metafory z całkowicie kamienną miną. Biały Bóg igra z naszymi przyzwyczajeniami, sprzedając nam w zasadzie to, co doskonale znamy, niemniej robiąc to na opak, odwracając perspektywy. Do pewnego stopnia film Węgra zdaje się być aż nazbyt sentymentalnym, by nie rzec infantylnym, kinem familijnym, które zostaje jednak szybko zanegowane przez brutalność przedstawianych wizji. To tak, jakby w klasyczną niedzielną opowieść wyświetlaną zaraz po paśmie disnejowskich animacji wpleść krwawe walki psów i syf zakamarków zaludnionych przez typów spod ciemnej gwiazdy. Od pewnego momentu stajemy się świadkami akcji/thrillera, czy też horroru przywodzącego na myśl kolejne zombie apocalypse, tyle że z udziałem wściekłych psów. Jest w końcu Biały Bóg i rasowym kinem zemsty, która wymierzana jest z całkowicie zimną krwią, premedytacją jakiej nie powstydziliby się żadni ludzcy bohaterowie tego podgatunku.

W końcu, mamy mieszanie perspektyw, ponieważ część filmu opowiedziana jest z punktu widzenia Lili, część z punktu widzenia jej psa – Hagena. Historia dziewczynki to typowe kino familijne obejmujące tematykę dorastania i poszukiwania porzuconego przez ojca psa-przyjaciela. Część Hagena jest o wiele bardziej przewrotna, ponieważ miesza ze sobą niemalże disnejowską wrażliwość z brutalną opowieścią o krwawej rewolucji. To tak, jakby ponad setka dalmatyńczyków i zakochane kundle nagle postanowiły rozszarpywać gardła wszystkich, od których doznały jakiejś krzywdy. Szatański pomysł.

bialy-bog2

Filmowi Mundruczo nie można odmówić oryginalności – i to mimo tego, że w istocie bawi się bardzo ogranymi schematami. W ostatecznym rozrachunku wszystko wydaje się być tu jednak zbyt proste, pozbawione odpowiedniego komentarza. Jasne, ujęcia z udziałem psów to majstersztyk, aż dziw bierze, w jaki sposób zapanowano nad taką ilością zwierząt, jak udało się sprawić, że tak doskonale współpracują z kamerą. Niemniej, nie wydaje mi się, żeby Mundruczo zależało na tym, aby widz po seansie zapamiętał jedynie ten aspekt Białego Boga. Jego film pretenduje do miana społecznej alegorii, niemniej w całej symbolice brakuje odważnego postawienia kwestii, o których myśli twórca. Jasną sprawą jest fakt, że nie chodzi jedynie o bunt czworonogów, ale jeśli nie, to kto w istocie rzuca się do gardeł w rytm Węgierskich Rapsodii? Prawdopodobnie musimy dojść do tego sami. Problem polega jednak na tym, że po seansie nie ma się na tego typu dywagacje specjalnej ochoty. W głowie zdecydowanie za dużo miejsca zajmuje pytanie – „tyle zwierząt, jak oni to nakręcili?”. To główny problem pozostający z widzem po Białym Bogu.

REKLAMA