BABYTEETH. Niewinność stracona niczym mleczaki
Umieranie nie ma najmniejszego sensu – podpowiada nam ta część umysłu, która zajmuje się przetwarzaniem spraw kulturowych, a nie może przetworzyć losowości chorowania. Nie, żebyśmy mieli wybrać się wraz z reżyserką, Shannon Murphy, w rejony rozważań na temat bezsensu cierpienia u Bogu ducha winnych ludzi i chwała każdemu, kto oprze się w kinie takim zapędom. Umieranie nie ma większego celu, a choroba nie uszlachetnia, jak chciałaby tego czasami literatura. W Babyteeth nikt się z nikim nie żegna, o czarnej zasłonie mówi się bardzo mało, a apatia wynikająca z sytuacji, w jakiej znalazła się główna bohaterka, przerywana jest raz na jakiś czas bombą emocjonalną. Interwały radości i smutku – to oglądamy. I bardzo dobrze dla naszego serca.
Milla jest piękna, młoda, chora i umiera, wiedzą o tym zarówno jej rodzice, jak i koledzy, którzy w szkole proszą ją czasami, aby pozwoliła przymierzyć swoją perukę. Niby wie też o tym Moses, drobny diler narkotykowy, którego dziewczyna poznała w drodze do szkoły, ale zdaje się na początku mieć na to, jak to mówią młodzi, ostro wyrąbane. Nic nie jest jednak takie proste – zarówno apatyczne podejście dziewczyny do swojej choroby, jak i nonszalancja oraz odklejenie od rzeczywistości prawie bezdomnego Mosesa. A na pewno nie jest proste zachowanie neurotycznych rodziców, którzy tylko udają, że trzymają nerwy na wodzy (pomagają im w tym leki na depresję), kiedy wystarczy ich spuścić z oczu córki, aby zobaczyć, że te przepełnione żalem serca nie są gotowe na pożegnanie.
Dla widzów to dobrze – dostają potwierdzenie klasy aktorskiej Bena Mendelsohna, który wciela się w ojca Milli w sposób tak zniuansowanie autentyczny, że od samego patrzenia w jego smutne ślipia skarconego psa możemy z łatwością nawilżyć i zasolić ziemię pod nami. U Murphy mężczyźni i kobiety płaczą po równo, a stawka dla każdego jest podobna. Istnienie kogoś, kogo się pokochało. W kilku scenach widzimy jak ojciec obsesyjnie, często ukradkiem, robi jedno zdjęcie za drugim. Oczywiście nie jest to subtelne i wiadomo, że to chwytanie chwil tak, żeby się nimi nachapać, ale dzięki Mendelsohnowi punktuje serducho po dwakroć.
Podobne wpisy
W sumie to Moses, grany bardzo pewnie przez Tobby’ego Wallace’a, jest w tym cierpieniu jeszcze świeżakiem. Gdy go poznajemy, zależy mu jedynie na podkradaniu leków psychotropowych z gabinetu ojca Milli. Wkrótce pomiędzy całą czwórką, Mosesem, Milli, ojcem oraz matką, tworzy się dziwna więź oparta na wyczekiwaniu najgorszego. Bardzo pocieszające jest, że w tym systemie kocha się bezwarunkowo, a utylitarne potrzeby szybko ustępują miejsce irracjonalnej – jak na zastane warunki – miłości. Mogłoby to generować potok łez, manipulować uczuciami, a jednak film opiera się tej pokusie. Trudna byłaby to robota, owe tworzenie autentycznej i realistycznej dysfunkcji, gdyby nie wyczucie aktorskie. Eliza Scanlen potwierdza jeszcze raz, że należy obserwować jej poczynania zawodowe uważniej, a grająca matkę Essie Davis to strzał w dziesiątkę. Oczywiście znajdą się w obrazie Murphy poszlaki, które próbują nadać opowieści więcej głębi, jak chociażby biblijne imię Mosesa, który w sumie robi tutaj zarówno za przewodnika życia, jak i śmierci, ale pożegnanie jest w Babyteeth relacją do cna realistyczną. Podobnie jak w Manchester by the sea, rozmowy czasem do niczego nie prowadzą, o problemach mówi się naokoło, a rozkleić się przed ekranem można nawet z powodu mikroekspresji aktorskiej, ale takie jest życie – patologicznie przemilczane, gdy język nie nadąża za serduchem. Reżyserka jednak nie pozwala zapomnieć, o czym tak naprawdę jest ten film można się przez chwilę łudzić, że chodzi tu o coś zupełnie innego niż próba objęcia umysłem tej tajemniczej siły – znikania.
Do spółki ze scenarzystką Ritą Kalnejais udało się więc stworzyć poruszającą medytację na temat czasu, jego kurczliwości oraz życia na tykającym mechanizmie. Czyni to z Babyteeth jeden z najbardziej poruszających filmów o odchodzeniu, bo gdy ścieramy się z nadchodzącym, nie liczą się konwenanse ani normy wychowawcze. Porzucamy te sprawy niczym ubranie na gorącej plaży. W jednej ze scen retrospektywnych widzimy zresztą wesołą, nadmorską zabawę, która przerwana jest atakiem płaczu. Zaczarować ukochanych słowami można za pomocą bredzenia, że wszystko będzie dobrze, ale czas, ta cholerna sekutnica, opiera się modelowaniu. Gdy zegar tyka, zamknijmy oczy i czujmy. Tylko w tym jest namiastka odpowiedzi.