Aż poleje się krew
Amerykański sen to pojęcie idealnie opisujące narodowy etos w Stanach Zjednoczonych, wyrażający ideały demokracji, równości i wolności, na których budowano USA. W końcu Ameryka to kraj wielkich możliwości, w którym każdy może mieć swoją szansę. Nie bez przyczyny termin ten najczęściej używany jest również w znaczeniu “spełnienia swojego american dream”, czyli dorobienia się, doznania szczęścia poprzez ustawienie sobie życia, spełnienia według ogólnie przyjętych i propagowanych w bogatych społeczeństwach norm. Owszem, wielu żyje amerykańskim snem, każdy chce być bogaty. Ale kto tak naprawdę zdaje sobie sprawę, ile krwi, potu i łez trzeba wycisnąć z siebie, aby powiedzenie „od pucybuta do milionera” nabrało znaczenia, a amerykański sen stał się rzeczywistością. No właśnie – już niewiele osób.
Sytuacji tej nie poprawiają same filmy, zwłaszcza amerykańskie, które propagując amerykański styl bycia wpajają, że to kraj mlekiem i miodem płynący. Kino zza wielkiej wody lubi pokrzepiające historie, w których od zera można dorobić się wielkiej fortuny, zdobyć uznanie i piękną kobietę, z którą spokojnie i dostatnie dożyje się końca swoich dni. Jednak to są tylko bajki. Amerykański sen to tak naprawdę koszmar. Jeśli chce się czegoś dorobić, trzeba wpoić sobie jedną zasadę: biznes to wojna. I to taka, w której nie bierze się jeńców. Tutaj nie ma miejsca na sentymenty. Nie ma miejsca dla słabszych, przetrwają tylko najsilniejsi. Aby zgromadzić wielki majątek, trzeba być bezwzględnym i gotowym na wszystko. Takim kimś jest właśnie Daniel Plainview, poszukiwacz złóż ropy naftowanej, całkowicie pochłonięty gorączką czarnego złota.
Jednak Daniel nie zamierza być jednym z wielu nafciarzy. On chce mieć wszystko. Gdy odkrywa przypadkiem bogate złoża ropy naftowej w małym miasteczku Little Boston, rozpoczyna budowę swojego imperium, wykorzystując wszelkie dozwolone i niedozwolone metody. Daniel Plainview to postać z epickiego dzieła Paula Thomasa Andersona, w którym ten boleśnie demitologizuje mit amerykańskiego snu, opowiadając tym samym o narodzinach wielkiego amerykańskiego kapitału i moralnym upadku człowieka, który za swój sukces płaci bardzo wysoką cenę.
„Aż poleje się krew” nie można pod żadnym względem porównać do któregokolwiek z owoców, jakie wydał na świat reżyserski talent Paula Thomasa Andersona. W swoim kolejnym arcydziele, zamiast na przekroju amerykańskiego społeczeństwa, wolał skupić się na jednostce. Uważnie przyjrzał się tylko jednemu bohaterowi. Wypełnił nim jak najwięcej czasu ekranowego, nie spuszczając z niego oka praktycznie ani na moment i robiąc co jakiś czas długie zbliżenia na jego twarz. Oczywiście podobnie było przy „Lewym sercowym”, nietypowym spojrzeniu na komedię romantyczną, będącym jednocześnie swoistą odskocznią od poważnej tematyki, jaką Anderson zwykł obarczać widza w swoich wcześniejszych filmach. I bardzo dobrze, bo po takim artystycznym i emocjonalnym katharsis, jakim była „Magnolia”, przydała się chwila oddechu, jakże potrzebnego przed tym, co nadchodziło wielkimi krokami. A nadchodziło coś wyjątkowego, coś epickiego. Nad horyzontem zaczęły się zbierać czarne chmury, zapowiadające coś niedobrego, nieprzyjemnego. Zaraz, to przecież nie chmury. To dym. Gęsty jak smoła dym z płonącego szybu naftowego. Ten sam, przez którego bracia Coen przerywali prace na planie zdjęciowym innego arcydzieła „To nie jest kraj dla starych ludzi”.
I tak nadeszło prawdziwe arcydzieło. Anderson przy swoim kolejnym filmie po raz pierwszy podjął się pracy nad nieautorskim tekstem, dokonując dość swobodnej wariacji na temat powieści zdeklarowanego socjalisty Uptona Sinclaire’a „Nafta”. W rezultacie otrzymaliśmy dzieło wybitne, wyjątkowe i jak już wspomniałem, inne od tego, co reżyser objawiał swoim wyznawcom. Ta historia opowiada o tym, jak bardzo brudna i krwawa może być droga do sukcesu. Tutaj nie ma łatwych rozwiązań, są tylko straty w ludziach. Anderson podkreśla spustoszenia, jakie w stosunkach międzyludzkich powoduje pogoń za wartościami materialnymi, ale i wbija szpilę w religię, krytykując ją za zbędny instytucjonalizm.
„Aż poleje się krew” to również, a może nawet przede wszystkim, klaustrofobiczna wędrówka do najmroczniejszych zakamarków ludzkiej duszy. Duszy czarnej jak złoża ropy naftowej, których zaciekle poszukuje główny bohater. Duszy samotnika i socjopaty. Człowieka nieszczęśliwego lub całkowicie pozbawionego uczuć. Człowieka, który zamyka się w swojej skorupie, gdzie pielęgnuje irracjonalną nienawiść do całego świata. To długa droga z piekła do jeszcze gorszego miejsca. Paul Thomas Anderson stworzył najbardziej mroczny, najbardziej przygnębiający i gorzki obraz od czasu… no właśnie, takiego filmu jeszcze nie nakręcił. Po raz kolejny podkreślić trzeba, że „Aż poleje się krew” tak odbiega od tego, co tworzył do tej pory, że aż dziw bierze, iż to ten sam reżyser. Twórca „Boogie Nights” odszedł od wypracowanego stylu, tak dobrze kojarzonego, pozostawiając sobie otwartą furtkę dla pewnych przyzwyczajeń. Zrobił film wyraźnie autorski. Zrezygnował z humoru, uciekł od wielości perspektyw – a jednak za płynącymi zdjęciami Roberta Elswita wyraźnie czuć rękę mistrza, którą podpisuje się w charakterystyczny dla niego sposób.
„Aż poleje się krew” to od początku do końca historia jednego człowieka. Plainview to postać niezwykle magnetyczna. Od samego początku przykuwa uwagę widza i sprawia, że przez całe niemal trzy godziny seansu nie można od niego oderwać oczu. Już w pierwszej czternastominutowej scenie zdradza, nie wypowiadając ani jednego słowa, jak bardzo zdeterminowanym i głodnym sukcesu jest człowiekiem. Jak bardzo potrafi się poświęcić, aby dopiąć swego, ile wysiłku i zdrowia potrafi w to zainwestować. To wzór do naśladowania, jeśli chodzi o pracowitość, wzbudza prawdziwy podziw. W kolejnych scenach, gdy rozmawia z mieszkańcami ziem, na których znajduje się złoża i które pragnie wydzierżawić, zauważyć można jego przedsiębiorczość, elokwencję… ale i dwulicowość, bezwzględność i pogardę. Im dalej w las, tym bardziej Plainview wydaje się postacią odpychającą, znieczuloną na wszystko i wszystkich, trawioną przez szaleństwo i do szpiku kości przesiąkniętą złem. I najlepsze jest w tym wszystkim to, że paradoksalnie jego magnetyzm wcale nie maleje. Zdając sobie sprawę, jaka to postać, w dalszym ciągu nie sposób oderwać oczu od ekranu.
I nic dziwnego. Paul Thomas Anderson zawsze miał talent do tworzenia postaci, które równie dobrze mogłyby istnieć w rzeczywistości. Plainview to postać z krwi i kości, jest tak prawdziwie opisany, że gdyby istniał naprawdę, to zwyczajnie strach byłoby spotkać go w ciemnej alejce. Bohater „Aż poleje się krew” to prawdziwy czarny charakter, postać niejednoznaczna i trudna do rozszyfrowania. To wrażenie potęguje fakt, że Plainview został sportretowany przez samego Daniel Day Lewisa. Aktor ten ma wiele wspólnego z postacią, którą odtwarza. Jest takim samym perfekcjonistą, potrafi się poświęcić dla roli i wkłada w nią maksimum wysiłku. Słynne przecież są opowieści, jak to przygotowując się do roli w „Gangach Nowego Jorku” Martina Scorsese nosił stroje z epoki także poza planem, w dodatku podczas kręcenia jednej ze scen z Leonardo DiCaprio złamał sobie nos, a mimo to zagrał ją do samego końca. Co więcej, przed nagrywaniem scen przesłuchania we „W imię ojca” spędził w zamkniętej celi więziennej trzy doby bez snu, bowiem nakazał strażnikom co dziesięć minut uderzać o kraty blaszanymi kubkami. W „Aż poleje się krew” Lewis również daje z siebie wszystko i nawet nie chcę wiedzieć, co robił, aby się do tej roli przygotować. Mam nadzieje, że nie był zbyt brutalny dla swojej rodziny…
Swoją grą hipnotyzuje widza. Odpycha i jednocześnie hipnotyzuje. W każdej sekundzie jest cholernym zawodowcem, to prawdziwy aktor z wyższej półki. Napiszę więcej, jego rola u Andersona przewyższa nawet tak przecież wybitnie ocenianą kreację Marlona Brando z „Ojca chrzestnego”. Najlepiej to widać na zbliżeniach twarzy, z których Anderson często korzysta, gdzie Day-Lewis w swej grze, oszczędnej w mimice, jednocześnie daje do zrozumienia, że pod tą maską aż kipi od emocji. I nie są to emocje pozytywne. Warto przytoczyć scenę rozmowy, w której Daniel Plainview mówi o swojej nienawiści do ludzi i wypowiedź kończy zdaniem: „I can’t keep doing this on my own with these… people”. Wystarczy zwrócić uwagę, jaki nacisk kładzie, a właściwie z jakim obrzydzeniem wypowiada ostatnie słowo. Cała ta nienawiść niemal z niego kipi. To po prostu genialne. Day-Lewis słusznie za swą grę został nagrodzony Oscarem. Szkoda tylko, że sam film nie zgarnął więcej statuetek, ale przyznać trzeba, że konkurencję miał naprawdę na wysokim poziomie.
Co prawda Daniel Day-Lewis jako Plainview zjada cały film i oglądającego go widza, ale koniecznie trzeba wspomnieć o kimś jeszcze, kto jest równie jasnym punktem, co sam wielki mistrz. Tym kimś jest Paul Dano, który w mojej pamięci zapisał się rolą w „Little Miss Sunshine”, a tutaj wcielił się w samozwańczego kaznodzieję i przywódcę Kościoła Trzeciego Objawienia, niejakiego Eliego Sundaya. Jest to postać nie mniej intrygująca niż Daniel Plainview. Jest równie inteligentny, potrafi oddziaływać na ludzi i wykorzystywać ich do swoich celów. Wreszcie jest równie niejednoznaczny. Różnica jednak polega na tym, że w przeciwieństwie do głównego bohatera jest zwykłym hipokrytą. Plainview nie ukrywa tego, że chodzi mu tylko o pieniądze, podczas gdy Sunday kamufluje swoją rządzę władzy za Słowem Bożym. Jest showmanem, który potrafi zrobić wokół siebie szum i przyciągnąć rzeszę zagubionych dusz i tym samym pozyskać sobie wielbiących go wyznawców. Eli jest bowiem idealnym przedstawicielem instytucji, jaką jest Kościół. Poprzez wątpliwe przywileje u Najwyższego pragnie dostąpić ziemskich bogactw. A jako że zinstytucjonalizowana religia to polityka, a wojna jest jednym z narzędzi polityki, zatem między tymi dwoma dochodzi do prawdziwej wojny.
Konflikt dwóch antagonistów, zderzenie tych niezwykle trudnych charakterów to najmocniejszy punkt filmu Andersona, o czym dobitnie świadczy genialna scena kończącą jego dzieło. To zadziwiające, jak dobrze Paul Dano poradził sobie z tą wymagającą rolą. Ciężko zagrać postać tak, aby wzbudzała autentyczną złość i niechęć. Ale jemu udało się to bezbłędnie. I nie ma się co dziwić, skoro za przewodnika miał jak zawsze genialnego Paula Thomasa Andersona.
https://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=f3THVbr4hlY
Ten film to wielkie, epickie i bezkompromisowe kino, dopieszczone i wręcz bezczelne w swojej perfekcji, zwieńczone makabrycznym i groteskowym finałem, który po prostu urywa cztery litery. Żaden żyjący reżyser chyba nie podjąłby się stworzenia takiego arcydzieła, nieprzystępnego i trudnego w odbiorze. Na myśl przychodzi mi tylko jeden, który byłby na tyle szalony, bezkompromisowy i pewny siebie, aby stworzyć taki obraz. Tym kimś jest nie kto inny, jak sam geniusz Stanley Kubrick. Czy zatem Anderson z godnego następcy Altmana stał się kolejnym wcieleniem jednego z najwybitniejszych twórców światowego kina? Już przy „Boogie Nights” należał mu się szacunek, ale chyba nikt nie spodziewał się, że tak szybko osiągnie stopień perfekcji porównywalny do wielkiego mistrza. Czyżby już za życia przeszedł do historii? Ja myślę, że tak, ale przed nami kolejna odsłona jego twórczej potęgi, która powinna uświadomić ten fakt wszystkim.