Lewy sercowy
Zawsze na początku każdej recenzji będę powtarzał, że Paul Thomas Anderson to dla mnie geniusz, mój mistrz. Już przy pierwszym podejściu do jego twórczości, jakim była „Magnolia”, od razu sklasyfikowałem tego reżysera do kategorii „ulubione”. Pamiętam, jak po nakręceniu tego właśnie filmu w jednym z wywiadów stwierdził on, że nie stworzy już równie dobrego dzieła. Idąc za swoim przeczuciem nakręcił, zdawałoby się, dość nietypowy dla siebie film. Obraz ten nie dorównywał rozmachem wcześniejszym dwóm filmom, nie zawierał tylu wątków i był trochę luźniejszy tematycznie. Gatunkowo również mógł zdziwić wszystkich śledzących twórczość reżysera, bowiem reklamowany był jako (uwaga!) komedia romantyczna.
Jeśli chodzi o ten gatunek filmowy, to od razu nasuwają mi się skojarzenia z mdłymi historyjkami, które po prostu musza kończyć się dobrze, zatem nijak się to miało do dotychczasowych dokonań twórcy „Boogie Nights”. Sprzedał dusze diabłu – chciałoby się powiedzieć, albo zwyczajnie poszedł na łatwiznę i skoczył na kasę. Owszem, może i sprzedał, bo kto by pomyślał, że niespełna trzydziestoletni facet ma na swoim koncie już dwa arcydzieła, ale na pewno nie poszedł na łatwiznę. Anderson jest niczym król Midas, czego się nie dotknie, zaraz zamienia w złoto i nie mam tu na myśli sukcesu komercyjnego. Sprawił, że komedia romantyczna – gatunek tak przeze mnie znienawidzony – niespodziewanie stała się intelektualną rozrywką na najwyższym poziomie.
Pomysł na film zrodził się w głowie Andersona zaraz po przeczytaniu artykułu w popularnym w Stanach magazynie Time. Głównym bohaterem artykułu był David Philips, inżynier z Uniwersytetu Kalifornijskiego, bardziej jednak znany jako The Pudding Guy. Otóż trafił on na promocję firmy Healthy Choice, w której – po kupieniu określonej liczby produktów – uzyskiwało się darmowe mile, dzięki czemu można było przystąpić do programu lojalnościowego oferowanego przez linie lotnicze, czyli tzw. frequent flyers. Programy typu frequent flyer przeznaczone są dla często podróżujących pasażerów linii lotniczych, umożliwiają zbieranie mili oraz późniejszą ich wymianę na darmowe loty. David Philips obliczył, że jeśli wykupi 12150 kubeczków puddingu firmy Healthy Choice (płacąc za nie tylko 3 tysiące dolarów) zbierze aż 1,25 miliona darmowych mil lotniczych, co mu powinno spokojnie wystarczyć do końca życia. Doprawdy zadziwiające, jak z tej historii można było uczynić tło dla komedii romantycznej, motyw ten bowiem przewija się w filmie i ma ogromny wpływ na bieg akcji.
„Lewy sercowy”, bo taki tytuł nosi ten film, opowiada historię Barry’ego Egana – drobnego przedsiębiorcy, właściciela małej firmy produkującej akcesoria do łazienek. Dokładniej rzecz ujmując, zajmuje się on głównie reklamowaniem nowoczesnych przepychaczek do toalet. Wydawać by się mogło, że Barry jest tylko miłym, choć trochę nieśmiałym facetem, który nie może się odnaleźć w otaczającym go okrutnym świecie. Ale w rzeczywistości jest to człowiek, który faktycznie ma problemy z samym sobą. Przyczyn swoich problemów Barry upatruje w fakcie, iż wychowywał się w wielodzietnej rodzinie i miał aż 7 sióstr, w większości o dominującym charakterze, i wszystko to skrzywiło jego psychikę. Zaszczuwany przez swoje siostry, uśmiecha się dla świętego spokoju, lecz później poddaje się niekontrolowanym atakom agresji. Jednak pewnego dnia uśmiecha się do niego szczęście: ktoś niby przypadkiem pojawia się w jego sklepie. Tym kimś jest Lena Leonard, urocza koleżanka jednej z sióstr Barry’ego. Jednak w chwili, kiedy jego życie zaczyna być w końcu w miarę normalne, odzywa się fatalna przeszłość. Kiedyś Barry zadzwonił, tylko po to, żeby z kimś porozmawiać, na sex-telefon. Teraz dziewczyna, z którą rozmawiał, i jej diaboliczny przełożony zaczynają nękać nieszczęśnika…
Nie mamy tutaj do czynienia z historią miłosną jak ta w „Przeminęło z wiatrem” czy w „Casablance”. To nie jest banalne kino w stylu „Pretty Woman”, „Notting Hill” z Julią Roberts czy bardzo mdłego „Serendipity” z Kate Beckinsale. To nie jest typowy film, w którym księżniczka spotyka swojego księcia i razem na białym koniu odjeżdżają w stronę zachodzącego słońca, gdzie będą żyli długo i szczęśliwie. Jeśli miałbym już do czegoś porównać „Sercowego”, to do takich filmów jak „W pogoni za Amy” Kevina Smitha czy do powstałego siedem lat po filmie Andersona „500 dni miłości” Marca Webba.
Jednak „Lewy sercowy” to jeszcze coś innego, ta pozycja nijak się ma do wszystkiego, co opowiada o miłości. To film przede wszystkim dziwny, pełen niezrozumiałych zdarzeń i drobiazgów, które czynią go wyjątkowym. Paul Thomas Anderson obalił w “Lewym sercowym” wszystkie schematy komedii romantycznej, z przewidywalnością, powierzchownością i banalnością na czele. Nie ma tu hurraoptymizmu, nie ma lukru i cukierkowatości, od której może się zrobić niedobrze. Anderson wywrócił do góry nogami i postawił wszystkie cechy gatunku na głowie. Bo kto widział, aby główni bohaterowie byli mało atrakcyjni (oczywiście niczego nie ujmując urodzie Emily Watson) albo co gorsza dziwaczni. Nie ma tutaj ludzi pięknych, młodych i przebojowych, pozornie zadowolonych ze swojego życia, którym jedyne czego brakuje do szczęścia to drugiej połówki. Tutaj są ludzie z krwi i kości, aczkolwiek nieco przejaskrawieni, oraz ze wszystkimi możliwymi problemami emocjonalnymi, dziwactwami i natręctwami.
Anderson przesunął również granice tego, co śmieszne i tego, co romantyczne. Nie zdarzyło się chyba jeszcze, aby w tego typu filmie padło wyznanie miłosne w stylu “Gdy patrzę na twoją twarz, chcę ją zgnieść…”. Słodkie, prawda? Jeśli szukasz przyjemnej rozrywki na wieczór z ukochaną, ale do kina chodzicie tylko po to, aby nażreć się popcornu i poobmacywać się w ciemnościach sali kinowej, to zdecydowanie nie będzie to film dla Was. Dla miłośników kina bardziej ambitnego będzie to odpowiednia pozycja na udany walentynkowy wieczór. Czym jeszcze, oprócz zabawy konwencją, jest “Lewy sercowy”? Jest kameralną opowieścią o samotności, do drzwi której nagle zaczyna dobijać się miłość. Intensywność tego uczucia jest tak silna, że dla Barry’ego, głównego bohatera, jest niczym uderzenia rękawicy bokserskiej. Jego stan można określić właśnie jako punch-drunk (angielski tytuł „Punch-Drunk Love”), co w terminologii bokserskiej oznacza uraz mózgu, którego zawodnicy doznają od ciągłych uderzeń w głowę. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na polskie tłumaczenie tytułu, które, co się rzadko zdarza, trafnie oddaje jego pierwotne znaczenie.
W głównych rolach w „Lewym sercowym” możemy zobaczyć Adama Sandlera oraz Emily Watson. O ile Watson wydaje się wyborem całkiem normalnym, ponieważ kojarzy się raczej z kinem ambitnym (genialna kreacja w „Przełamując fale” Larsa Von Triera), o tyle Sandler może lekko dziwić. Aktor jest raczej kojarzony z mniej lub bardziej kretyńskimi komediami pokroju „Supertaty”, „Kariery frajera” czy „Milionera z przypadku”. Niespodziewanie jednak okazał się obsadowym strzałem w dziesiątkę. W roli neurotycznego Barry’ego daje upust swoim niewykorzystanym wcześniej zdolnościom aktorskim i bez cienia wątpliwości można przyjąć, że jest to najlepsza i chyba najpoważniejsza kreacja w jego dotychczasowej karierze, zaraz obok „Funny People” Juda Apatowa. Razem z Emily Watson tworzą jedną z najdziwniejszych i zarazem najsympatyczniejszych par ekranowych w historii kina. Skoro to film P.T. Andersona, to nie mogło zabraknąć Philipa Seymoura Hoffmana. Ten charakterystyczny aktor zawsze był jednym z najjaśniejszych punktów filmów Andersona, począwszy od debiutanckiego “Hard Eight” i na “Magnolii” kończąc. Nie inaczej jest i tym razem. Hoffman błyszczy na drugim planie, a jego postać jest na tyle ciekawa, że starczyłoby jej na osobny film.
Duża w tym zasługa reżysera i scenarzysty w jednej osobie. Anderson już wcześniej pokazywał, że ciekawie potrafi rozpisać postacie i nadając im życie, umiejętnie prowadzić aktora. Zatem ci dwaj panowie, zarówno Anderson, jak i Hoffman, po raz kolejny utwierdzają mnie w przekonaniu, że słusznie zrobiłem, ustawiając ich na najwyższej półce w przedziałach najlepszy reżyser i najlepszy aktor. „Lewy sercowy”, podobnie jak i wcześniejsze dokonania Andersona, jest kolejnym dziełem tworzonym przy współpracy z wypróbowaną już ekipą. Dlatego po raz kolejny możemy podziwiać genialne zdjęcia Roberta Elswita, w których nawet zwykła rozmowa telefoniczna jest okazją do popisów ciekawymi ujęciami i prowadzeniem kamery. Znów możemy usłyszeć świetną muzykę Jona Briona, która nabiera tutaj chyba większego wyrazu niż we wcześniejszych filmach Andersona.
Warto dodać, że tak jak w przypadku „Magnolii”, gdzie inspiracją była muzyka Aimee Mann, tak tutaj zdaje się nią być utwór „He Needs Me” w wykonaniu Shelley Duvall, pochodzący z filmu „Popeye” Roberta Altmana, obecny tu zarówno w oryginalnej wersji, jak i w specjalnie zaaranżowanej przez Briona – „He Really Needs Me”. Ten jakże urzekający motyw przewodni, do spółki z mieszanką różnych brzmień i hawajskich melodii, składa się na muzykę doskonale oddającą dziwaczny charakter filmu. Dźwięk na równi z obrazem (kolorowe plansze pojawiające się co jakiś czas) odzwierciedla tutaj wewnętrzny stan głównego bohatera, jego uczucie do Leny. Co za tym idzie, cały film sprawia wrażenie innego, odmiennego i w tym tkwi cała jego siła i kolokwialnie rzecz ujmując, jego “zajebistość”.
„Lewy sercowy” to małe wielkie kino, niecodzienne i na poziomie. Idealna propozycja na walentynkowy wieczór dla neurotyków i tych, których denerwuje komercyjny wydźwięk tego święta. Jest to również ciekawa pozycja dla kinomaniaków, którzy lubią zabawę konwencją. Jest jednocześnie radośnie i mrocznie, komediowo i dramatycznie. Anderson umiejętnie łączy w swoim małym dziełku te skrajności w taki sposób, że nie jest ono tak trudne w odbiorze, jak mogłoby się wydawać. Dlatego też film będzie zjadliwy dla tych, którzy nie szukają w kinie niczego więcej oprócz rozrywki. Na tym filmie, pomimo całej tej otoczki “dziwności”, wszyscy powinni się dobrze bawić. To trochę tak jak w kinie Quentina Tarantino, który bierze się za coś kiczowatego i po przekształceniu na swój własny sposób wprowadza to na salony. U Andersona w tym przypadku jest identycznie. Poza tym obu panów łączy podobna miłość do kina. Szczerze polecam „Lewego sercowego”, bo takich filmów, jak i twórców, którzy je kręcą, jest naprawdę niewiele.