Comic-Con Epizod V: Fani kontratakują
Autorem recenzji jest Michał Chudoliński.
Cosplay, karcianki, zbieranie unikatowych figurek i wąchanie farby drukarskiej na stronach komiksu– jeżeli nie rozumiesz tych pasji, popularnych obecnie wśród zachodniej młodzieży i u niektórych dorosłych, warto obejrzeć dokument „Comic-Con Epizod V: Fani kontratakują” Morgana Spurlocka. Jest to ciekawe i wielowarstwowe spojrzenie na kulturę fanów, rzucające nas od razu na głębokie wody tego zjawiska, bez pytania: „Co? Jak? Gdzie? Dlaczego?”.
Autor niezwykle cenionego filmu dokumentalnego „Super Size Me” – dobitnie obrazującego konsekwencje spożywania nadmiernej ilości fast-foodów – wziął pod lupę największy konwent popkultury na świecie. Należy się w tym miejscu kilka słów wyjaśnienia – Comic-Con w San Diego był początkowo małym konwentem komiksowym, świętem historii obrazkowych skierowanym do czytelników i ludzi z branży w celu spotkania się z osobami podzielającymi te same zainteresowania i chęć tworzenia wyimaginowanych światów. Z nadejściem rozwoju przemysłu popkulturalnego, pojawienia się blockbusterów, franczyz i Internetu, komiks został zepchnięty na dalszy plan. Obecnie spotkania z twórcami papierowego „Batmana” czy „X-Menów” są tam najmniej wyczekiwanymi panelami dyskusyjnymi i wydarzeniami. Współcześnie San Diego na czas Comic-Conu przeistacza się w mekkę geeków, nerdów i fanów wszystkiego, co określamy kulturą masową – seriali, filmów, gier komputerowych. To tam ogłaszane są informacje o największych produkcjach filmowych realizowanych przez amerykańskie wytwórnie, mających zapędzić do kin miliony widzów.
Film Spurlocka nie jest panoramicznym spojrzeniem na zjawisko fana. Jest raczej próbą ukazania, jak popkultura radzi sobie w dobie wirtualnego piractwa i kryzysu. Zamiast zaskarbiać względy nowych odbiorców, tworzone są takie święta jak te w San Diego, gromadzące najwierniejszych konsumentów kultury masowej, chcących wydać pieniądze na poszczególne produkty i darzących je silnymi emocjami. Uczucia te są przedstawione poprzez kilka głównych opowieści zawartych w samym dokumencie – rysownika chcącego zacząć współpracę z poważanym wydawnictwem komiksowym, sprzedawcy historii obrazkowych osiągającego mizerne zyski, fanboya pragnącego oświadczyć się dziewczynie spotkanej na jednej z poprzednich edycji konwentu czy też kolekcjonera figurek, uzależnionego od adrenaliny zdobycia „tej jednej, niepowtarzalnej”.
Dla kogoś nie zagłębionego w temat, nie mającego podstawowej wiedzy o chociażby „Gwiezdnych Wojnach” czy komiksach, seans może się okazać po połowie filmu nużący i tendencyjny. Szczególne poirytowanie może wystąpić, gdy taka osoba będzie słyszała rechot obcego sobie widza w sali kinowej. Zastanawiać się będzie: „Ale dlaczego ona się śmieje z komentarza jakiegoś twórcy, którego nie znam? Ale o co chodzi?”. Taki stan rzeczy wynika z braku zrozumienia niektórych aluzji do komiksów superbohaterskich lub masowych marek, które nie są rozdystrybuowane w Polsce. Dla tych osób mam ostrzeżenie – „Comic-Con” jest laurką dla fanów i to oni będą się przy nim najlepiej bawić. Czymś w rodzaju wspominkowego albumu, pozytywnie zakręconą produkcją przypominającą z sentymentem wszystkie cudowne chwile doznane na festiwalach popkultury. Tylko oni zrozumieją pojawienie się w filmie takich osób, jak Grant Morrison, Paul Dini czy nawet Stan Lee.
Pomimo obiekcji i zastrzeżeń, warto pójść na „Comic-Con”. Nie zważając na to, że obraz popkultury w dziele może być nieco przytłaczający, to i tak spełnia najważniejszą funkcję dokumentu – otwiera nam oczy na nowe zjawiska w świecie, przedstawia nowe trendy, zachowania, tradycje i nurty działań w zasięgu przemysłu kulturalnego. Pokazuje zagrożenia dla niektórych jego gałęzi (np. komiksu), ale także nadzieje (swoją drogą, oryginalny tytuł filmu brzmi: „Comic-Con Episode IV: A Fan's Hope” – odwołujący się do epizodu czwartego Gwiezdnych Wojen. Dystrybutor, by zachęcić polską publiczność, zmieniał tytuł na atrakcyjniejszy, przystępniejszy i bardziej jednoznaczny). Przede wszystkim potrafimy odczuć na własnej skórze, jak kultura masowa przestała być tłem a stała się pretekstem do zaistnienia ważnych wydarzeń w życiu niektórych z nas – poznania przyjaciół, pierwszych miłości oraz pasji warunkujących przyszłe życie.
Polecam ten film również nieco starszym osobom, posiadającym kilku-, lub nastoletnie dzieci lub w swoich rodzinach. Dzięki niemu lepiej zrozumieją świat, w którym egzystują ich synowie i córki oraz znaczenia symboli, jakich używa kultura masowa do kuszenia w swoją stronę. Nade wszystko jednak będą oczarowani pozytywną energią, gdyż jest to film przepełniony ludźmi, którzy w masowej rozrywce odnaleźli swoją drogę i czerpią z niej satysfakcje. Widok rozentuzjazmowanego Jossa Whedona wspominającego czytanie komiksów jako dziecko oraz aktorów ze znanych serialu, przypominających doświadczenia z konwentów, potrafią zaszczepić pozytywną energią. Kto wie, może obraz ten przeciągnie niektórych na stronę popkultury? Wszakże potrafi to zrobić, o ile pozwolimy mu się porwać.