search
REKLAMA
Archiwum

AVATAR. Spełniony koncert życzeń

Adrian Szczypiński

22 grudnia 2018

REKLAMA

James Cameron ani przez chwilę nie pozwolił świadomemu widzowi zapomnieć, że to właśnie on jest autorem filmu. Avatar to swego rodzaju sequel Aliens na opak. Mniejsza o Sigourney Weaver w obsadzie. Znów ludzie włażą z buciorami i giwerami na obcą planetę, traktując tubylców ogniem i pociskiem w imię zimnej korporacyjnej ekonomii. Znów żołnierze wydają te same komendy i mają do dyspozycji podobne zabawki z upgrade’owanymi ładowarkami i promami zrzutowymi na czele, a Michelle Rodriguez kontynuuje tradycję Jenette Goldstein. Ale tym razem obcy są inteligentną i świadomą swego współistnienia z ekosystemem planety rasą. Tym razem to mundurowi (choć z pomocą cywilów) są tępymi wykonawcami poleceń, co z kolei prowadzi wprost do intrygi z Otchłani. Jake Sully, wzorem Buda Brigmana, nawiązuje więź z obcymi, a dzięki jego heroicznym czynom tubylcy dają wiarę temu, było – nie było, przedstawicielowi wroga. Zresztą James Cameron chciał powierzyć rolę twardogłowego płk. Quaritcha właśnie Michaelowi Biehnowi, grającemu podobną rolę por. Coffeya w Otchłani. A widok jednej z postaci (nie napiszę której) wiszącej na pocisku rakietowym, bezbłędnie kojarzy się z niezapomnianym finałem Prawdziwych kłamstw.

Film był zapowiadany jako coś „czego jeszcze nie było” (Rejs się kłania…), doświadczenie ekstremalne, unikalne i każde inne. Przed i po premierze odbiorcy zastanawiali się, co może być nowatorskiego w opowieści o żołnierzu, który poszedł o jedno drzewo za daleko i skumał się z tubylcami do tego stopnia, że przeszedł na ich stronę. Cóż, w samym scenariuszu Avatara rzeczywiście trudno dopatrzeć się zapowiadanej szumnie innowacyjności, która miała dotyczyć bardziej tego JAK się opowiada, niż CO się opowiada. Historyjka jest prosta, klarowna i bez twistów. Fabularnie film od razu przechodzi do rzeczy, bez zbędnych tłumaczeń i niepotrzebnie rozbudowanego back-story Jake’a. Cameron szybko wykłada karty na stół. Po 30 minutach nawet przysłowiowy 13-letni amerykański Murzyn analfabeta będzie przekonany, że niepełnosprawny Jake Sully oddałby wszystko za nieodwracalny transfer umysłu do ciała swego avatara, bo dopiero w nim zaczął żyć pełnią życia, którego nie zamieniłby na wózkową wegetację wśród tępych żołdaków. Tak ewidentne ustawienie pionków na scenariuszowej szachownicy może zrodzić podejrzenia o to, że autor scenariusza nie umiał zadbać o inteligencję widza, skupiając się na obrazowaniu.

Jeszcze raz powtórzę – realizm i emocje. Sytuacja ustawiona jest wyjątkowo klarownie, bo za bohaterem nie ciągnie się żadna przeszłość. Tylko brać to wszystko, co oferuje technologia transferu świadomości! A potem Jake się zakochuje i musi walczyć o swoją ukochaną na przekór rozkazom dowództwa. Wreszcie dokonuje wyboru. Klasyczny schemat z archetypicznie skonstruowanymi postaciami. Traktujący właściwie o tym samym Tańczący z wilkami wcale nie był oryginalniejszy. Z Cameronem jest jak z Sienkiewiczem. Prosta opowieść z wyrazistymi bohaterami, osnuta w epickim kontekście i napisana tak, że nie sposób się oderwać. Chłopak spotyka dziewczynę – banał. Ale jeśli umieścimy ich na pokładzie Titanica, albo wśród lasów Pandory, otrzymamy konkretne tło, do którego można się odwołać. A jeśli jeszcze podamy to w olśniewającym stylu, to mamy sukces murowany. Tak to działa, na pohybel poszukiwaczom zaginionych znaczeń, których zresztą w Avatarze nie brakuje. Cameron chyłkiem przemycił w epizodach całą furę nawiązań i komentarzy do współczesności, od modnej i wyszydzanej ekologii po traktowanie weteranów wojennych, których nie obejmuje pełna refundacja wymiany sparaliżowanych nóg. Nie na darmo Cameron był dawno temu współscenarzystą Rambo II.

A pisząc prosto z mostu, bez ogródek, uzasadnień i mądrzenia się – Avatar to arcydzieło, genialne widowisko, wizualna miazga, spełniony koncert życzeń wobec milczącego od 12 lat reżysera, widowiskowa masakra, wgniatająca w fotel wizja skutkująca wyrwaniem opadniętej szczęki, seans pozostający w pamięci na długo, piękna opowieść o poszukiwaniu własnego miejsca w świecie, jedyna w swoim rodzaju podróż do krainy wyobraźni, gdzie wszystko jest możliwe. To obraz, przy którym każdy filmowy wyjadacz może znowu doświadczyć zapomnianego uczucia zadziwienia. Tego samego, które było pokłosiem pierwszego seansu Terminatora czy Aliens. Bo James Cameron nie daje przysłowiowej dupy. Można na tego wariata długo czekać. Można się wkurzać, że myśli i kręci za długo. Można się obawiać, że za dużo wydaje na produkcję. Ale warto było uzbroić się w cierpliwość. Wielkie kino.

Tekst z archiwum film.org.pl (26.12.2009).

REKLAMA