search
REKLAMA
Recenzje

VAN GOGH. U BRAM WIECZNOŚCI. Mój Vincent

Mikołaj Lewalski

14 listopada 2018

REKLAMA

Stosunkowo niedawno na ekranach kin gościł Twój Vincent, który z mniejszym lub większym powodzeniem przedstawiał historię słynnego malarza. Interesującym, ale nieco krzywdzącym dla tytułowej postaci zabiegiem okazało się ukazanie van Gogha poprzez oczy innych. W efekcie filmowemu artyście było bliżej do chodzącej legendy niż człowieka z krwi i kości. Ten nieco wyidealizowany punkt widzenia nie do końca pokrywał się z rzeczywistym stosunkiem ówczesnych ludzi do Vincenta i jego sztuki. Cały film określiłbym natomiast jako przepięknie oprawione i pełne emocji stadium późniejszej fascynacji malarzem. Każdy, kto chciałby jednak lepiej zrozumieć osobę, jaką był Vincent van Gogh, powinien zainteresować się filmem U bram wieczności. Tutaj nikt nie jest zainteresowany przedstawieniem władającego pędzlem półboga, a w zamian dostajemy obraz złamanego człowieka.

To właśnie problemy psychiczne van Gogha i jego trudności w relacjach z innymi ludźmi interesują reżysera najbardziej. Zamiast odhaczać kolejne kamienie milowe życiorysu malarza (jak to bywa w wielu banalnych biografiach), reżyser postanowił skupić się na końcowym etapie jego życia. Pokazuje on nam zagubionego mężczyznę, który nie potrafi poradzić sobie z samotnością i swoimi impulsywnymi odruchami. Filmowy van Gogh jest niezrozumiany i odtrącany przez większość społeczeństwa. Mało kto potrafi docenić jego obrazy – dla przeciętnego odbiorcy są chaotyczne i brzydkie. On sam nie marzy o sławie czy bogactwie, zależy mu po prostu na podzieleniu się z innymi swoim spojrzeniem na świat.

Nie zobaczycie tu sceny odcinania własnego ucha, a spragnieni widoku wyrządzonej szkody dostają go w bardzo przewrotnej formie (wyobrażam sobie chichot reżysera kręcącego tę scenę). Nie mniej śmiałe zabiegi dotyczą formy filmu, która na pierwszy rzut oka nie jest tak imponująca, jak w Twoim Vincencie, ale na mnie zrobiła jeszcze większe wrażenie.

Praca kamery zaskakuje już od pierwszej sceny, w której przyjmuje ona punkt widzenia van Gogha podchodzącego do jakiejś kobiety, której podobiznę chce naszkicować. Operator bezceremonialnie narusza przestrzeń osobistą bohaterów oddając niezręczność ich relacji. Vincent ma w zwyczaju być nerwowym i bezpośrednim (bez wyczucia taktu), a zachowanie innych ludzi często kompletnie go przytłacza. Dzięki nietypowym zabiegom operatorskim odczuwamy ten dyskomfort równie intensywnie, co filmowe postaci. W innych momentach kamera często skupia się na pozornie nieistotnych detalach albo pokazuje zniekształcony i utrzymany w odcieniach żółtego obraz świata – jedno i drugie pozwala nam spojrzeć na rzeczywistość oczyma van Gogha (możliwe jest, że cierpiał na ksantopsję).

Postać wybitnego malarza jest nam tak bliska również (a w zasadzie przede wszystkim) dzięki fenomenalnej kreacji Willema Dafoe. Schnabel przy okazji jakiegoś wywiadu powiedział, że Dafoe był jego pierwszym i jedynym wyborem do tej roli, co doskonale rozumiem. Powierzchowność aktora czyni go niezwykle wiarygodnym w tym wydaniu, a jego występ jest autentyczny i poruszający. Jego Vincentowi nie sposób nie współczuć – pod warstwą cierpienia, zagubienia i postępującej utraty kontroli nad swoimi zachowaniami kryje się bardzo wrażliwy i wyczulony na piękno człowiek. Przez film przewija się również kilku innych świetnych aktorów i nawet jeśli pojawiają się tylko na chwilę, jak Mads Mikkelsen, to skutecznie czynią swoje epizody pamiętnymi. Wśród nich na pierwszy plan wysuwa się świetny Oscar Isaac wcielający się w Paula Gauguina, kolegę po fachu i zarazem przyjaciela van Gogha. Relacja mężczyzn pozwala nam lepiej zrozumieć samotność Vincenta, a przy okazji posłuchać dyskusji na temat malarstwa i procesu twórczego. Bohaterowie rozmawiają o tych kwestiach swobodnie i bez nadęcia, którego można by było się spodziewać. Vincent w pewnym momencie mówi, że czasem ma wrażenie, że maluje dla przyszłych pokoleń – mam szczerą nadzieję, że prawdziwy van Gogh również myślał w taki sposób.

REKLAMA