ANATOMIA UPADKU. Ziemia niczyja [RECENZJA]
Tekst zrecenzowany po majowym seansie na festiwalu w Cannes.
Oby to był nieszczęśliwy wypadek. Choć okoliczności zmuszają służby do bliższego przyjrzenia się sprawie. Samuel, mąż Sandry, zostaje znaleziony martwy na ganku przed domem przez ich syna Daniela. Na pierwszy rzut oka przypuszczać można, że mężczyzna wypadł z okna na strychu. Spadając, uderzył głową o krawędź i szybko się wykrwawił. Gwałtowna śmierć. Wątpliwości budzić może rana po uderzeniu, sugerująca, że mogła być ona efektem ciosu od jakiegoś ostrego narzędzia. Gdy na jaw zaczną wychodzić niesnaski i kłótnie między Samuelem (Samuel Theis) i Sandrą (potężna, zawłaszczająca cały film dla siebie Sandra Hüller) sprawa nabierze rumieńców kryminału. Sekrety i niedomówienia staną się na procesie sądowym paliwem do retorycznych pojedynków między prokuratorem a Sandrą i jej adwokatem. Uwierzcie, walka o prawdę rzadko bywa w kinie aż tak frapująca.
Reżyserka i scenarzystka, Justine Triet, rozpisuje Anatomię upadku na kilka warstw i partiami odkrywa kolejne dna. Na jednym poziomie niosą one oczywiście za sobą konkretny materiał dowodowy, ale na kolejnych stają diagnozą trawionego przez żal i frustracje małżeństwa. W tym związku raczej nigdy nie było różowo a mniejsze kryzysy przeplatane były tymi większymi. U fundamentu ich znajomości leżą na pewno artystyczne ambicje. Samuel musiał zadowolić się karierą naukową i wykładami w Londynie czy Paryżu, ale mogła zżerać go zazdrość z powodu literackich sukcesów i popularności Sandry. Zawsze problematyczna była decyzja, gdzie mają zamieszkać i w jaki sposób ze sobą rozmawiać. On Francuz, ona Niemka. Język angielski wydaje się bezpieczną, neutralną przystanią. Same bariery, zawsze na ziemi niczyjej. Prawdziwym tąpnięciem w ich związku był natomiast wypadek Daniela (Milo Machado Graner), ich jedenastoletnie syna, wskutek którego chłopak praktycznie stracił wzrok. Pojawiły się antydepresanty, alkohol i ciche dni.
Wszystko to może mieć znaczenie albo być dla śmiertelnego wypadku całkowicie obojętne. Obrona własnej niewinności i wyciąganie małżeńskich brudów na wierzch, to dla sądu jedna i ta sama opowieść. Natomiast dla Sandry dwie zupełnie inne historie. Obie jednak niosą ze sobą gigantyczny emocjonalny ciężar. W tłumaczeniu obu musi być tak samo zawzięta i tak samo opanowana. Za paradoks (bądź nie) uznamy na pewno moment, gdy prokurator sięgnie po przesiąknięte autobiograficznymi wątkami powieści Sandry. Czy z literackiej fikcji można wydobyć choćby okruszek rzeczowego dowodu i wniknąć w umysł podejrzanego? Triet zaprasza na chwilkę do niewyczerpanej dyskusji o „dziele i artyście”. Puenta adwokata o Stephenie Kingu jasno wskazuje stanowisko twórców Anatomii upadku. Choć raczej nikt nie ma wątpliwości, że póki ludzie kręcą, piszą, malują i komponują, ta dyskusja będzie ciągle tak samo gorąca.
Rozprawa sądowa staje się fabularną matrycą do wywoływania wspomnień i trawienia żalu. Justine Triet zachowuje reporterski chłód kryminalnego dochodzenia i z wyjątkiem jednej, wgniatającej w ziemię, sceny unika retrospekcji. Reżyserka wie, że nic skuteczniej nie utrzymuje uwagi widza niż niewiedza. Naszym jedynym źródłem informacji są przećwiczone zeznania, policyjne hipotezy i od czasu do czasu zwierzenia. Anatomia upadku to królestwo dialogu i słowa. Tu odrobina prawdy, tam delikatne przeinaczenia i prawda niecałkowita, gdzie indziej erystyczny popis prokuratora. To w istocie nierozstrzygalna sprawa, która przecież musi zakończyć się jakimś wyrokiem. Anatomia upadku to coś znacznie większego niż ćwiczenie z kryminału (na piątkę z plusem). To humanistyczna rozprawa nad tym, co ludzi do siebie zbliża i co ich związki rozsadza od środka. W finale Sandra zadaje celne pytanie, poddając pod wątpliwość prawny porządek i jak wobec niego ulokowana jest jednostka. Między skazaniem i niewinnością znajduje się bowiem strefa szarości. Justine Triet nie mogła zostawić nas w lepszym miejscu.